Miało być znowu południe Italii, ale już nie Apulia, tylko Basilicata, może Wybrzeże Amalfi, czyli kolejny raz start z Bari, ale byliśmy tak zajęci na jesieni 2022 przygotowaniami do rocznicy Italomanii, a potem prezentacji Apulii, że wszystko się mocno przesunęło.
W efekcie bilety lotnicze podrożały dwukrotnie i zapadła decyzja: lecimy do Bergamo i zwiedzamy Lombardię. Początkowo zgłosiło się kilkanaście osób, ale z różnych względów część osób zrezygnowała i ostatecznie na placu boju pozostało nas osiem osób.
Szukanie kwater to karkołomne zadanie, o czym Beatka wie najlepiej i im więcej osób jedzie tym trudniej coś znaleźć, bo trzeba dobrać pokoje z łóżkami w różnych konfiguracjach i np. opisy łóżek nie zgadzają się ze zdjęciami (a potrafią być trzypiętrowe!), brakuje parkingu, albo płatny i drogi, nie ma kuchni, której potrzebujemy, brak miejsca na skupianie się wszystkich, za drogo, za daleko jako baza wypadowa, kiepski dojazd wieloma serpentynami pod górę itp. Marzył nam się też jakiś widok, jakiś większy taras, albo balkon… Było troszkę łatwiej, bo wiedzieliśmy, że w przeciwieństwie do poprzednich wyjazdów szukamy jednej kwatery, ponieważ rozrzut planowanych miejsc nie był tak duży jak w Apulii, przynajmniej tak nam się wydawało na mapie…
Intensywne poszukiwania trwały wiele dni od rana do wieczora głównie na Booking.com i wreszcie padło na Villę Flavia w Riva di Solto nad jeziorem Iseo, które leży między jeziorami Como i Gardą. Jak się potem na miejscu okazało w rozmowach, znalezienie tej willi miało kilka matek i ojców chrzestnych, co bardzo mi się spodobało 🙂
Po spotkaniu organizacyjnym przedwyjazdowym mieliśmy przesłać do Wojtka rozkład jazdy, czyli w jakich miejscach będziemy każdego dnia, ale starannie przygotowana potem dzienna rozpiska Beatki z programem zwiedzania w kolejne dni okazała się tylko ramówką. Takie było założenie, ale nie przypuszczaliśmy, że wobec zawirowań pogody (zapowiadali deszcze przez cały czas i przez całe dnie!), każdy kierunek następnego dnia będzie planowany wieczorem w zależności od prognozy i to sprawdzanej w kilku źródłach. Jedno z opanowanych na miejscu włoskich haseł mogło spokojnie odnosić się do pogody na następne dni – nessuna idea, co znaczy nie mam pojęcia.
Usłyszeliśmy lokalnie, że mieszkańcy czekali na deszcz od wielu tygodni i myśmy ten deszcz zainaugurowali! O tyle trudno było w to uwierzyć, że wszystko było skąpane w bardzo bujnej soczystej zieleni, ale może wpływa na to sąsiedztwo wielkich i małych jezior, którymi ta kraina jest wypełniona? Niezależnie od pogody optymizm nas nie opuszczał, czego przykładem była rozmowa Wojtka z Warszawą: „Jesteśmy we Włoszech, jest świetnie, deszcz leje bez przerwy, ale dajemy radę!”.
Generalnie naprawdę nie możemy narzekać, bo wobec hiobowych pogodowych zapowiedzi, mieliśmy też sporo słońca i ciepła, a to, że przeważnie lało wieczorem w drodze powrotnej zupełnie nam nie przeszkadzało, mogło już sobie lać, tylko kierowcom gorzej się jechało…
Tradycyjnie już przed wyjazdem każdy miał przydział tematu do opracowania tj. wybrane miejsca do zwiedzania, łącznie z kosztami wejść, rejsów po jeziorze itp. Podczas przedwyjazdowego spotkania nastąpiły już pewne korekty. Zdaliśmy sobie np. sprawę, że Jezioro Maggiore z wyspami Boromejskimi, w tym pięknymi Isola Bella i Isola Madre, jest za daleko i że go nie ogarniemy podczas tej wyprawy, a np. rejs na Isola del Garda z Pałacem Weneckim, lampką wina i oprowadzaniem przez hrabinę jest za drogi (36 €). W trakcie pobytu nastąpiły inne konieczne korekty, czyli cięcia, bo plan był ambitny ponad miarę i musieliśmy się też liczyć ze zmęczeniem kierowców no i naszym.
Wielka papierowa mapa Lombardii zakupiona w Podróżniku i składana do potrzebnej wielkości, okazała się bardzo przydatna, bo w przeciwieństwie do GPS-ów obrazowała całą trasę jaką mieliśmy do przejechania, albo jaką mieliśmy już za sobą. A propos GPS-u to ten nasz w samochodzie wygadywał czasami takie głupoty, że wybuchaliśmy śmiechem, bo np. w ciągu sekundy zmieniał zdanie głosząc: kieruj się na północ, kieruj się na południe, na rondzie czwarty zjazd, na rondzie piąty zjazd, albo mówił: dostępna jest inna trasa, oszczędzisz dwa minuty itp. Trzeba jeszcze dodać, że Włosi, przynajmniej w Lombardii i to w najmniejszych nawet miasteczkach lubują się w rondach, bo rzeczywiście są co krok.
To, co było nowością w tej wyprawie i okazało się bardzo praktyczne, to umowa z kierowcami tj. Wojtkiem i Frankiem, że każdy dojeżdża do celu na własną rękę, własną trasą i nierzadko zupełnie inną – inną świadomie, albo inną przez pomyłkę:)
Co do zmyłek na trasie, to obydwa samochody miały wspólny Trójkąt Bermudzki jakim okazało się miasteczko Sarnico na południowym krańcu jeziora Iseo, przy czym nasz samochód na cztery przejazdy zgubił się trzy razy, a za czwartym nie zgubił się tylko dlatego, że akurat jechaliśmy na zderzaku za Wojtkiem. Natomiast Wojtek miał dużo lepszy wynik, bo przyznał się do zgubienia tylko raz. W ten oto sposób Sarnico już na miejscu stało się legendą, a tym bardziej po powrocie we wspomnieniach 🙂
Za naszych wspaniałych kierowców wielokrotnie podczas kolacji wznosiliśmy toasty włoskimi winami w różnych smakach i kolorach. Wznosiliśmy też wieczorne toasty za kolejne zwiedzane miejsca, do których nie dotarlibyśmy, gdyby nie nasi kierowcy!
Temat, który wymaga osobnego odnotowania to kabanosy Tarczyńskiego, których jesteśmy już po trzech wyprawach ambasadorami, a to, że teraz wychodziły nam trochę uszami to już inna sprawa i nie jest to ich wina 🙂 Po apulijskich kotach byliśmy przygotowani na dokarmianie nimi futrzaków, a przywieźliśmy je tzn. kabanosy do Lombardii w ilościach absolutnie ponadnormatywnych!!! I co się okazało? Koty są wszędzie na południu, ale na północy dominują pieski wszelkiej maści i urody, które jednak kabanoskami nie gardziły, szczególnie że karmił je Wojtek, rodzinny miłośnik wszelkich czworonogów i dwunogów też.
Mieliśmy zamiar uciszać tymi kiełbaskami psy w sąsiedztwie, bo jacyś goście w komentarzach na stronie Villi Flavia skarżyli się na szczekanie, ale to w ogóle nie było problemem – szczekały krótko i tylko wtedy kiedy coś się działo w pobliżu.
Co do kotów to muszę zaznaczyć, że ich nieliczną populację wyjątkowo godnie reprezentował kot Sfinks w maleńkim, uroczym podwórku z łodzią i sieciami, które odkryła Beatka, dając nura w jakąś bramę w Pisogne nad naszym Iseo, bo Beatka nurkowała w każdą bramę i każdy zaułek mając nadzieję na intrygujące odkrycia warte uwiecznienia i zwykle się nie myliła. Rzucała czasami hasło: jak długo nie będę wracać to wyślijcie posiłki. Nad kotem widniał napis po angielsku: All Guests Must Be Approved by the Cat i doskonale oddawał jego dostojność i stoicki spokój, z jakim siedział i z jakim pogardził naszymi kabanosami!
Muszę koniecznie podkreślić, że Wojtek, który mając obok swojego boku Beatkę – zawodową niemalże fotografkę, rzadko robi zdjęcia i może trochę dzięki temu, ale na pewno nie tylko, dostrzega, fenomenalnie wręcz wyłapuje niezwykłe ciekawostki i detale, których najczęściej nikt inny nie widzi! I potrafi mówić o nich – od architektury (zawodowe znawstwo!) do natury, bardzo ciekawe rzeczy. Jednak najważniejsze, co zawdzięczamy Wojtkowi, to załatwianie wszelkich lotniskowo-lokalowo-samochodowych formalności – kupowanie biletów na samolot, wszystkie odprawy lotniskowe, wypożyczanie samochodów, rezerwacje i rozliczanie płatności za nasze kwatery, znajdowanie parkingów itd. Wojtka świetna znajomość angielskiego odgrywa tutaj niebagatelną rolę.
Do tego posiada opanowanie wszelkich elektroniczno-internetowych sprzętów i komunikatorów godne pozazdroszczenia i bardzo przydatne, po prostu potrzebne w wielu sprawach związanych nie tylko z wyjazdami, ale i z bieżącym działaniem Italomanii, na czele z naszą stroną czy prezentacjami w Klubotece. I ma do naszej niewiedzy naprawdę anielską cierpliwość!
Beatka natomiast jest wyjątkowym uzupełnieniem duetu, przygotowując cały plan każdej wyprawy, wszelkie spodziewane koszty, odległości w kilometrach i w czasie, trzymając i rozliczając wspólną skarbonkę, a na końcu rozliczając poniesione koszty, przejechane kilometry itp. Od razu podam ilość przejechanych przez nas kilometrów – było ich ok. 1150 km.
Kondycyjnie daliśmy radę całkiem dobrze, chociaż pewne dolegliwości dawały się nam we znaki. Podziwialiśmy Ewę, najstarszą seniorkę, która bardzo dzielnie wspinała się na wzgórza bądź zamki z pionowymi schodami!
Jeśli czegoś mi osobiście zabrakło, to jakiejś stopklatki z moczeniem nóg w morzu na plaży, które tak nas relaksowało pod koniec dnia kilka razy w Apulii, a szczególnie na naszej „prywatnej” plaży w Mattinacie. Akurat morza w Lombardii nikt nie uświadczy, ale wody w jeziorach nie brakowało i plaży również. Brakowało za to wieczornego, plażowego ciepła do relaksu. Raczej mało mieliśmy okazji do smakowania włoskiego slow life, ale na pewno poczuliśmy różne urocze slow cities, chociaż na logo Cittaslow ze ślimakiem nie trafiliśmy. Ale i my w Polsce możemy być dumni z tego włoskiego oddolnego ruchu, bo po Italii mamy najwięcej na świecie slow cities, bo aż 37!
Wracając jeszcze do plaży w Mattinacie, to wiąże się z nią ciekawa historia, którą przytoczę. Kiedy w grudniu 2022 byłam na promocji książki Karoliny Ewy Barwicz „Stopy Aniołów” objętej patronatem przez „Gazzetta Italia”, a dziejącej się na Półwyspie Gargano, to poruszyłam wątek Mattinaty, która znalazła się we fragmencie odczytanym przez autorkę.
Ze zdumieniem usłyszałam, że Karolina Barwicz, doktor filologii włoskiej, mieszka w Mattinacie i codziennie biega po „naszej” plaży! Kiedy jednak przy podpisywaniu książki pokazałam zdjęcia z plaży to okazało się, że to jest malutka plaża przy porcie, a ta po której biega autorka to właściwa dwukilometrowa plaża, której w ogóle nie odkryliśmy! Karolina Barwicz stwierdziła, że w takim razie musimy koniecznie jeszcze przyjechać do Mattinaty 🙂 Książkę, magiczną opowieść dziejącą się na dwóch płaszczyznach czasowych – historycznej i współczesnej i opowiadającą o świcie kobiecej mocy, szczerze polecam.
Tak, jak relacjonując poprzedni wyjazd pisałam o wszędobylskich Polakach, tak i teraz ciągle słyszeliśmy polską mowę i poznawaliśmy również Polaków osiedlonych od dawna w Lombardii. Wjeżdżając np. w Bergamo na samą górę kolejką Funicolare przy mglistej pogodnie usłyszeliśmy od wracających Polaków: nic nie widać! Rzeczywiście widok był jednolity, wręcz relaksujący i nie męczył wzroku. Franek ten „imponujący widok na całą okolicę” nazwał, zdaje się, domniemanym 🙂
1 dzień, 9 maja wtorek
Wylot mieliśmy o bardzo ludzkiej porze, bo o 14.55 i przylot do Bergamo po dwóch godzinach. Lotnisko Orio al Serio od 2011 r. oficjalnie nosi imię słynnego malarza pochodzącego z Bergamo Michelangelo Merisi, znanego jako Caravaggio – Caravaggio International Airport – BGY, ale warto wiedzieć, że wcześniej patronem lotniska był Antonio Locatelli służący w eskadrze lotniczej Gabriele d’Annunzio, którego willę z ogrodem mieliśmy okazję zwiedzać i to przy pięknej pogodzie.
Oczywiście rozglądaliśmy się od razu na lotnisku za naszym czasownikiem WEARE…, ale nigdzie go nie było i witały nas Stracciatella Gelato, które narodziły się w Bergamo i są symbolem regionu.
Do parkingu z wypożyczonymi przez Wojtka i Franka już w Warszawie samochodami, musieliśmy podjechać autobusem z lotniska, a proces wypożyczania dostarczył nam niespodziewanie sporo wrażeń, bo z różnych technicznych powodów musieliśmy zamieniać kilka razy auta i biegaliśmy z bagażami od samochodu do samochodu:) Kiedy zrobiliśmy zdjęcie wynajętego samochodu, żeby znać numer tablicy, to za chwilę okazywała się już nieaktualna.
Trasa do Villii Flavia w Riva di Solto nad Jeziorem Iseo w Alpach Lombardzkich na skraju doliny Val Camonica, którego to jeziora praktycznie nikt nie kojarzy, chociaż leży między bardzo znanymi i obleganymi Como i Gardą (może właśnie dlatego) była niezwykle malownicza. Franek wybrał trasę podpowiedzianą wcześniej przez wirtualnego chłopka w Googlach, w szpalerze wielkich drzew m.in. wzdłuż uroczego ośmiokilometrowego Jeziora Endine, nad którym marzył nam się odpoczynek, ale czas na to nie pozwolił. Jezioro położone w wąskiej dolinie między wysokimi szczytami zachowało praktycznie nienaruszone środowisko naturalne i zostało przez władze regionu Lombardii uznane za park podlegający ochronie.
Kiedy dotarliśmy pod wieczór do naszego domu, mijając puste z zimna ulice w miasteczkach, to zobaczyliśmy przepiękny widok na jezioro i góry. Dom otwierany był z klucza w skrzyneczce na szyfr, ale jeden klucz otwierał, a drugi nie i dzięki Małgosi, która odkryła drugie wejście do domu, udało nam się dostać do środka i stwierdzić, że ten niedziałający klucz trzeba było przekręcić siedem razy, co odkryliśmy dopiero potem od środka!
Willa okazała się równie piękna, przestronna, klimatycznie urządzona jak na zdjęciach, ale przy pogodzie jaką mieliśmy okazała się też pioruńsko zimna! Była co prawda możliwość uruchomienia kaloryferów, ale za cenę 25 € za dobę (!). Docieplaliśmy się włączając od razu po wstaniu i po powrocie do domu wszystkie palniki gazowe, bo kuchnia sąsiadowała z salonem i wyciągając z szaf wszystkie zapasowe kołdry, narzuty i koce!
Piękne, stylowe meble, na parterze wielki salon plus kuchnia wyposażone absolutnie we wszystko co niezbędne do życia, piękny taras w podcieniach, balkon na górze przez cały budynek, duży tarasowy ogród z oliwkami, z grillem – to wszystko cieszyło. Szkoda tylko, że na dworze było tak rześko, żeby nie powiedzieć zimno, że ani razu nie usiedliśmy na tarasie tak jak w Apulii, a zwłaszcza w Mattinacie, gdzie słońce na dachu przy wysokiej temperaturze piekło codziennie od rana. Było co prawda kilka naprawę pięknych, ciepłych i słonecznych dni, ale rano było bardzo chłodno, a wieczorem wracaliśmy późno po ciemku i najczęściej w deszczu, więc cieszenie się tarasem w słońcu na wiklinowych fotelach i zaklepanym przez Beatkę jedynym bujanym, pozostało w sferze niespełnionych marzeń…
W salonie powiesiliśmy flagę Italomanii, na stole postawiliśmy nasz proporczyk, a Małgosia zrobiła nam niespodziankę i wielką frajdę przywożąc dwie czerwone świece do kolacji! Zachwyciliśmy się ceramiką oklejoną korkiem, bo nigdy nie widzieliśmy takiej formy decoupage i obiecaliśmy sobie, że pokażemy zdjęcia Irence w Klubotece jako inspirację do zajęć z rękodzieła.
Wszystko było elegancko urządzone z sypialniami na górze i do końca nie byliśmy pewni czy oprócz jednego zamówionego podwójnego łóżka, pozostałe będą z osobną pościelą i porozsuwane tak jak o to prosiliśmy, ale w korespondencji Flavia zapewniała: Vediamo di fare il possibile avere 6 letti di voli. Trochę nas śmieszyły te „latające łóżka”, ale okazało się, że rzeczywiście latały, bo Małgosia mówiła, że w ich pokoju łóżka zjeżdżały do środka 🙂
Mieliśmy trzy przestronne łazienki, a jedna z nich na dole przy kuchni była łazienko-pralnią i jednocześnie dyskretną toaletą. Warunki były naprawdę luksusowe jak na cenę jaką płaciliśmy, bo to było ok. 113 zł za noc na jedną osobę w słynącej przecież z drożyzny Lombardii. Mówi się i pisze, że Lombardia to najdroższy region we Włoszech i jeden z najdroższych w Europie, ale raczej nie odczuliśmy tego. Korzystaliśmy głównie z lokalnej gastronomii nad Jeziorem Iseo, gdzie ceny były umiarkowane. Na różnych blogach piszą, że nad Iseo przyjeżdżają głównie Włosi, a najazdy obcokrajowców odbywają się nad Como i Gardą i dla nich ceny są odpowiednio wyższe. Pomijając ceny, to bardzo podobało nam się takie nieoczywiste miejsce nad mało znanym jeziorem.
Inauguracyjna kolacja była na bogato, bo różne osoby przywiozły różne smakołyki wyjadane przez nas w trakcie pobytu np. Maja schab maltretowany, Beatka roladę marchewkową, Ela klops vel pieczeń rzymską, vel lombardzką, vel góralską (od panieńskiego nazwiska), ale największą chyba niespodziankę zrobił nam Franek serwując smalczyk i ogórki własnej roboty (bardzo włoska przekąska) i odsłaniając tym samym nie pierwszy raz swoje talenty kulinarne! Były też różne pasztety, wędliny, sery, dżemy, konfitury, galaretki, muffinki, suszone owoce, bakalie, suchary beskidzkie polecane przez Bożenkę itp. itd. Lodówkę mieliśmy zapakowaną po brzegi i od razu czuliśmy, że tego nie przejemy i oczywiście tak było. Nie robiliśmy nawet zbiorczo kanapek jak poprzednio w Apulii, tylko indywidualnie, bo wielki zapas kabanosów Tarczyńskiego i różne przegryzki przeważnie wystarczały.
Z wyjazdu nauczyliśmy się powtarzanego hasła: Io strapiena – jestem pełna/pełny tj. najedzona/najedzony. Wychodząc z restauracji pytaliśmy: czy jesteśmy strapieni? Odpowiedź zawsze brzmiała: TAK!
Żeby było zabawniej, to podczas spotkania organizacyjnego przed wyjazdem rzuciliśmy hasło: zabierzmy coś na pierwszą kolację i może śniadanie, żeby nie martwić się o zakupy po drodze, szczególnie pieczywo, bo dojedziemy wieczorem. Jedliśmy te zapasy przez wszystkie kolacje i śniadania (!) dokupując tylko mleko, masło, owoce, warzywa, wino, raz makaron, bo gotowaliśmy spaghetti i raz kaszę przywiezioną przez Małgosię jako dodatek do schabu i klopsa na gorąco.
Ewidentnie zabrakło wspomnianych apulijskich wszędobylskich kotów do wyjadania kabanosków, zwłaszcza, że mieliśmy je tam tzn. koty w pakiecie w naszych kwaterach!
Po ubiegłorocznej wpadce z polecanym IL Canto byliśmy ostrożni w kwestii lokali gastronomicznych, chociaż teraz też były jakieś polecone m.in. przez znajomą Mai – Beatę mieszkającą od lat w Brescii, z którą mieliśmy się spotkać, ale problemy zdrowotne uniemożliwiły ten plan. Z kolei z innym znajomym Mai, Włochem Giovannim z Mediolanu też mieliśmy się zobaczyć i mimo kilku prób jakoś się rozminęliśmy.
Tymczasem niedługo po dojechaniu na miejsce do Riva di Solto, przywitały nas wieczorne fajerwerki nad jeziorem i oczywiście uznaliśmy, że to na cześć naszego przyjazdu!
Ponieważ tego dnia wypadały urodziny Bogusia, który został w Warszawie, więc odśpiewaliśmy Tanti Auguri i nagranie przesłaliśmy solenizantowi WhatsAppem. Następnego dnia Boguś w podziękowaniu umieścił na FB nagranie na akordeonie tanga Jerzego Petersburskiego „Już nigdy”, które zostało przy kolacji chóralnie odśpiewane i też odtańczone przez Ewę i Małgosię, a ponieważ Wojtek i Franek akurat poderwali się od stołu to myślałam, że też puszczą się w tany 🙂
2 dzień, 10 maja środa
Od początku podczas planowania zwiedzania Lombardii wiedzieliśmy, że chcemy odwiedzić dwie Stolice Kulturalne Włoch w 2023 r. tj. Bergamo i Brescię licząc na ewentualne wydarzenia z tym związane, ale nie trafiliśmy na nic szczególnego i pozostaliśmy przy planowanych żelaznych punktach z pewnymi korektami wymuszonymi przez pogodę.
Bergamo i Brescia to miasta które ucierpiały najbardziej z powodu COVID-19 i wybranie ich nie było przypadkiem, bo jest to nie tylko sprawa prestiżu, ale i pewnej rekompensaty związanej z dofinansowaniem.
Ze względu na kiepską pogodę w pierwszym dniu zwiedzania wiedzieliśmy, że na pierwszy rzut pójdzie jedno z miast i padło na Bergamo leżące u podnóża Alp i podzielone na dwie części – nowocześniejsze Città Bassa (Dolne Miasto) i przepiękne historyczne Città Alta (Górne Miasto).
Idąc w kierunku kolejki na wzgórza ze Starym Miastem obejrzeliśmy i uwieczniliśmy przy dworcu kolejowym futurystyczny pomnik Arlekina zrodzonego właśnie w Bergamo, którego postać jako jedną z czołowych w Commedia dell’Arte przerabialiśmy na Italomanii. Dalej po drodze trafiliśmy na Statua Anima Mundi wzorowaną na pomniku Nike z Samotraki, która jest symbolem zwycięstwa i pomnik ten w 2021 r. został dedykowany ofiarom pandemii.
Jeszcze dalej ukazał nam się inny pomnik bliskiej nam postaci Francesco Nullo, który był dowódcą oddziału włoskich ochotników biorących udział w powstaniu styczniowym 1863 r.
W tym roku przypadała 160. rocznica powstania i Italomania dostała od dr. Carlo Paolicelli Prezesa Komitetu Towarzystwa Dante Alighieri w Warszawie zaproszenie na uroczyste obchody w dniu 11 maja organizowane przez włoskie instytucje na czele z Ambasadą Włoch. Czuliśmy się tym zaproszeniem zaszczyceni i wyróżnieni, ale niestety uroczystości wypadły podczas naszego wyjazdu i tym bardziej ucieszyliśmy się widząc pomnik tego polsko-włoskiego Bohatera urodzonego w Bergamo, ze złożoną pod nim przez Konsulat RP w Mediolanie wiązanką kwiatów w biało-czerwonych barwach! Może nie wszyscy wiedzą, że pomnik Francesco Nullo stojący w Warszawie przy ul. Frascati u wylotu ul. Francesco Nullo, to dar miasta Bergamo z 1939 r. i tam właśnie był początek uroczystych, całodziennych obchodów. My wysłaliśmy do dr. Paolicelli zdjęcie Italomanii pod pomnikiem w Bergamo wraz z wyrazami uznania dla inicjatywy i życzeniami udanego świętowania.
Zlokalizowane na wzgórzu na dwóch poziomach Città Alta, do którego wjechaliśmy dziewiętnastowieczną kolejką linowo-terenową Funicolare di Bergamo Alta, posiada mnóstwo zabytkowych skarbów, z których tylko część zobaczyliśmy. Po drodze w autobusie miejskim została spontanicznie odśpiewana pieśń „Funiculi, funiculà”, a później powtórzona i nagrana przez Franka na Weneckich Murach. Pieśń powstała w Neapolu, w 1880 r. z okazji wybudowania kolejki prowadzącej na szczyt Wezuwiusza.
Często na blogach podróżniczych można przeczytać, że Bergamo traktowane jest tylko jako miejsce przesiadkowe do Mediolanu i do innych miejsc w Lombardii, bo to wielki port lotniczy z tanimi liniami Ryanair i Wizzair. Tymczasem jest to pięknie położone miasto u podnóża Alp Bergamskich z wyjątkowymi zabytkami szczególnie w Górnym Mieście. Byłam w Mediolanie i wiem, że jest oblegany, ale mogę powiedzieć, że wydał mi się najmniej włoskim miastem z tych, które widziałam i że Bergamo z wąskimi uliczkami w typowo włoskim stylu, pełne zabytków, kawiarni, restauracji, vintage sklepów zwycięża w przedbiegach. Akurat ze względu na deszczową, chłodną pogodę ogródki były puste i w ogóle nie spędziliśmy tam dużo czasu, ale można wyczaić tani lot, wybrać się tam na weekend i poczuć to piękne miejsce bardziej, dłużej, dogłębniej, bo naprawdę na to zasługuje!
Podczas jednego z naszych italomańskich spotkań omawialiśmy temat słynnego bergamskiego konfesjonału z 1704 r. i mogliśmy zobaczyć go wreszcie na żywo w niesamowitej, imponującej, zachwycającej Bazylice Santa Maria Maggiore z XII w., do której dotarliśmy przez serce Bergamo, czyli Piazza Vecchia, uważany przez architekta Le Corbusiera za najpiękniejszy plac w Europie. Natomiast Le Corbusier uznawany jest za Leonarda da Vinci naszych czasów.
Sam konfesjonał uważany za króla konfesjonałów baroku autorstwa Andrei Fantoniego, był tak ogromny i bogato zdobiony, że natychmiast zrodziła się myśl, iż musiał onieśmielać potencjalnych kandydatów do spowiedzi… Co do Bazyliki będącej architektonicznym przykładem lombardzkiego stylu romańskiego to trzeba przyznać, że naprawdę powala. Ogromne, barokowe, trzynawowe wnętrze wypełnione jest bogato freskami, gobelinami, rzeźbami, malowidłami, inkrustacjami pokrywającymi szczelnie ściany i sklepienie.
Do Bazyliki Santa Maria Maggiore przylega kaplica i mauzoleum w jednym, czyli Cappella Colleoni z XV w. z przepiękną fasadą z białego i czerwonego marmuru. Przy Piazza Duomo jest jeszcze jeden obiekt sakralny, a właściwie dwa, bo Katedra Św. Aleksandra patrona Bergamo z XV w. z jego złotym posągiem na dachu (przydałby się helikopter, albo chociaż dron) i Baptysterium, które kiedyś było wewnątrz Bazyliki.
Mimo spodziewanej słabej widoczności i wspomnianego ostrzeżenia Polaków, wjechaliśmy kolejką jeszcze wyżej do Città Alta-San Vigilio na wzgórze o wys. prawie 500 m, do dawnej warowni nazwanej później Castello di San Vigilio i tam na szczycie, z którego powinien roztaczać się wspaniały widok na Górne i Dolne Miasto oraz dolinę Padu, zrobiliśmy pamiętne zdjęcie, które moglibyśmy podpisać, parafrazując słynny cytat z „Seksmisji” – szarość, widzę szarość, szarość widzę!
Zmierzając wcześniej do stacji kolejki główną uliczką historycznego centrum, zobaczyliśmy przy szybie bardzo apetyczne pizze w różnych wersjach podawane w kawałkach na wagę i wracając z góry wstąpiliśmy właśnie do tej pizzerii i smak okazał się adekwatny do wyglądu:). Il Fornaio przy Bartolomeo Colleoni 3, blisko Piazza Vecchia, uważana jest przez wiele osób za najlepszą pizzerię w Bergamo! Doszliśmy do zaskakującego wniosku, że była to pierwsza pizza jaką jedliśmy podczas naszych trzech wypraw do Italii!
Posileni i rozgrzani wybraliśmy się na Weneckie Mury z XVI w. wpisane na listę UNESCO, którymi otoczone jest Città Alta i to na długości ponad sześciu kilometrów! Mury porastają wszędzie piękne różowe kwiaty rozpoznane dzięki sprawdzonej rok wcześniej aplikacji PlantNet – to wszędobylski ostrogowiec. Była to naturalna, niezwykła dekoracja tych potężnych kamiennych budowli, które nawet na wyrobionych podróżnikach robiły wrażenie! W planie było ich obejście w całości, ale dżdżysta i mglista pogoda zmusiła nas do korekty tych ambitnych planów. Jednak w pewnym momencie chmury się rozstąpiły i zobaczyliśmy Citta Bassa czyli Dolne Miasto, a nawet na horyzoncie biurowce Mediolanu.
W powrotnej drodze do parkingu odbyła się pierwsza degustacja lodów w Gelaterii Suryi, chociaż przy tej pogodzie powinny być serwowane na gorąco, a potem były zakupy w markecie, gdzie sentymentalnie rzuciła nam się w oczy reklama win z Salento z dachem domku trullo i zwieńczeniem dnia była oczywiście kolacja z winem.
3 dzień, 11 maja czwartek
Zgodnie z prognozami dzień zapowiadał się ciepły i słoneczny, dlatego wybór padł na Jezioro Como i słynną Villę del Balbianello w miejscowości Lenno, bardzo malowniczo położoną na czubku małego półwyspu Dosso d’Avedo. Po drodze nasz samochód zaliczył przyjemną w skutkach pomyłkę i przy okazji zawrotki wylądowaliśmy w pięknie położonej Trattorii Cantu z 1897 r. w Olginate nad rzeką Adda, która przepływa przez prawą odnogę Jeziora Como. Obsługiwała nas sympatyczna kelnerka ze słowiańskimi korzeniami, a że pogoda była tymczasowo piękna, to chwilę tam spędziliśmy. Kiedy dojechaliśmy do celu, to okazało się, że drugi samochód zafundował sobie zupełnie inną trasę tj. wycieczkę objazdową wschodnią stroną jeziora Como przez Lecco na północ, ale zachwytów nie było, wręcz przeciwnie. Przede wszystkim nie jest to trasa widokowa, bo znaczna część drogi ekspresowej prowadzi tunelami, a to, co było widoczne, to przeważnie było mało ciekawe, jakieś przemysłowe… Wcześniej jednak ekipa drugiego samochodu miała po drodze urocze jezioro Endine i Beatka ustrzeliła piękny widok, a potem udało im się znaleźć bardzo fajny przystanek nad Como na prywatnej plaży Ristorante Giglio i wypić pyszne espresso oraz nakarmić kaczki, co też zostało utrwalone na zdjęciach.
Jezioro Como słynie z łagodnego i wilgotnego klimatu, który wywiera wpływ na bujność bardzo różnorodnej roślinności, dlatego światowe gwiazdy uwielbiają to jezioro, m.in. George Clooney posiadający historyczną willę Oleandra w miejscowości Laglio.
Na długo przed naszym wyjazdem, może nawet od kilku lat, zastanawialiśmy się, czy Como nas wpuści, czy nie wpuści, bo jak mawiała Maja: lubi nie wpuszczać, czego sama doświadczyła i ja również. Tym razem było łaskawe, chociaż po drodze spotkała nas wielka ulewa, ale potem się wypogodziło. U celu, do którego trzeba się troszkę powspinać, postraszyło nas jednak grzmotami i piorunem przez całe niebo!
Osiemnastowieczna Villa del Balbianello uznawana za jedną z najpiękniejszych i najbardziej malowniczo położonych we Włoszech, z fantastycznymi ogrodami była jedynym punktem docelowym tego dnia, ponieważ dojazd do północnego krańca lewej odnogi jeziora Como zajmował prawie 3 godziny.
Nie było nam dane zwiedzanie samej willi zbudowanej dla bogatego kardynała, mecenasa sztuki z Mediolanu Angelo Maria Durini, a położonej na czubku zalesionego półwyspu Lavedo, bo okazało się, że bilety trzeba kupić wcześniej przez internet, ale niesamowite ogrody i tarasy położone na wielu poziomach, oblane wodą z trzech stron zachwyciły nas wystarczająco i dostarczyły wyjątkowych wrażeń. Drzewa i krzewy kształtowane są starannie w niezwykłe formy zgodnie ze sztuką tworzenia topiarów i najbardziej spektakularny okazał się dąb ostrolistny (Quercus ilex) z zaokrąglonym baldachimem, który jest wiecznie zielony i długowieczny – średnia długość życia to 400 lat. Ogrody willi, a szczególnie piękna Loggia Durini z niesamowitymi pnączami, to oczywiście świetna sceneria do pozowanych zdjęć. Doczekanie się pustego pleneru w tym miejscu graniczyło z cudem, choć przecież byliśmy jak zawsze przed sezonem. Z ogrodów willi zapamiętaliśmy chyba najbardziej dwa dosyć osobiste ujęcia zdjęciowe tj. jedno ze strzałką i drugie z rozanieleniem przy bogini, co owocowało pytaniem: czy jesteś Assunto, Assunta?
Willi w całej okazałości nie mogliśmy zobaczyć, bo do tego celu trzeba zafundować sobie rejs po jeziorze, więc widzieliśmy ją w kawałkach, a ponieważ i willa i ogród zaprojektowane są tarasowo na różnych poziomach, to co chwilę mieliśmy inny widok.
Obok Villi del Balbianello znajduje się mauzoleum hrabiego Guido Monzino (1928-1988) wielkiego podróżnika i wspinacza m.in. kierownika pierwszej włoskiej wyprawy, która zdobyła Mount Everest. Monzino był właścicielem willi od 1974 r. do śmierci, zmarł bezpotomnie i zapisał willę fundacji FAI (Fondo per l‘Ambiente Italiano), która zajmuje się ochroną włoskiego dziedzictwa.
Część pokoi willi zostało zamienionych na muzeum z pamiątkami z jego podróży po całym świecie. W latach 70. w centralnym miejscu posadzki Loggia Durini, Guido Monzini wmontował La Rosa dei Venti czyli Różę Wiatrów, symbol podróżników nie tylko morskich.
Willa składa się z kilku połączonych ze sobą na pięciu poziomach budynków, a ponieważ budowano ją w czasach bliskich wojnom napoleońskim, więc na życzenie kardynała wewnątrz znajdują się tajne przejścia, które mogły mu umożliwić ewentualną ucieczkę. W bryle willi zachowały się ślady starszego klasztoru franciszkanów z dwiema wieżyczkami kościoła. To tzw. kampanile tj. charakterystyczne dla włoskiej architektury dzwonnice.
A skąd wzięła się nazwa willi? Otóż kardynał Durini posiadał już willę Balbiano w pobliskim Ossuccio i była to jego główna, okazała rezydencja. Nawiązując do zwyczaju przyjmowania gości w mniejszej willi, kardynał kazał wybudować na cyplu Lavedo Villę del Balbianello, czyli małe Balbiano. Jako ciekawostkę mogę dodać, że w willi Balbiano kręcony był film „Dom Gucci” Ridleya Scotta z Lady Gaga w roli głównej.
Natomiast Villa Balbianello ze swoimi oszałamiającymi ogrodami stała się sławna dzięki kilku szczególnym filmom np. zagrała samą siebie w stylowym filmie z lat 30. „Miesiąc nad jeziorem” z Vanessą Redgrave, Umą Turman i młodym Alessandro Gassmannem. Tutaj kręcone były „Gwiezdne Wojny”, bo kiedy George Lucas odpoczywając nad jeziorem Como zobaczył to miejsce, to uznał je za fantastyczne i postanowił wrócić tu już z ekipą filmową. Ogrody, okolica i fasady budynków stały się scenerią „Ataku klonów” i fani sagi często przybywają tu w kostiumach robiąc sobie zdjęcia na tle ogrodu willi. W Balbianelli odpoczywał też Daniel Craig jako James Bond na planie „Casino Royale”.
W trakcie kolacji nasze przeżycia tego dnia z ogrodów willi odbiły się echem w zabawny sposób, kiedy to Franek rzucił w jakimś kontekście znane hasło: mucha nie siada, komar nie kuca (lub bzyka), co Ela dokończyła tekstem: pszczoła na maku (który okazał się bratkiem) wywołując wybuch śmiechu:) Wtajemniczeni wiedzą, że chodziło o zwierzę na zdjęciu w ogrodzie willi.
4 dzień, 12 maja piątek
Na ten dzień po pewnych cięciach programu (zrezygnowaliśmy z Desenzano del Garda) mieliśmy zaplanowaną Brescię i Półwysep Sirmione i nie musieliśmy się spieszyć zwłaszcza, że zapowiadała się ładna choć jeszcze trochę chłodna pogoda. Do przejechania nie mieliśmy aż tak wiele, bo Sirmione to półwysep na dole Jeziora Garda, a Brescia była po drodze.
Podczas śniadania Maja poprosiła nas, żebyśmy opowiedzieli, w jaki sposób każdy z nas trafił do Kluboteki i to były przeróżne ciekawe opowieści – przez znajomych, przez Passę, przez przypadkowy ciąg zdarzeń itp.
Brescia nosi przydomek „Lwicy Włoch”, bo tak po raz pierwszy określił ją włoski twórca epoki Romantyzmu Aleardo Aleardi w swoim dziele “Canti Patrii”, ale to noblista Giosuè Carducci w „Odzie do Zwycięstwa” oddał hołd Brescii za waleczny opór, który stawiła austriackim okupantom podczas tzw. dziesięciodniowego powstania w 1849 r. i przydomek ten zyskał szerszy rozgłos.
W tym założonym jeszcze w czasach starożytnych mieście, głównym punktem naszego programu było zwiedzanie kompleksu klasztornego San Salvatore z VIII w. z Museo di Santa Giulia wybudowanego na życzenie króla Longobardów Dezyderiusza. To podróż przez historię, sztukę i duchowość Brescii od czasów prehistorycznych do współczesności na powierzchni 14 tys. m², z ilością eksponatów sięgającą 11 tys. dzieł sztuki! Ze względu na koncepcję wystawy i lokalizację, muzeum uważane jest za unikalne we Włoszech i w Europie. Cały kompleks klasztorny San Salvatore z Museo di Santa Giulia i z obszarem archeologicznym Capitolium jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i to jest prawdziwy skarb Brescii.
Najcenniejszym eksponatem Museo di Santa Giulia jest wspaniale zdobiony, drewniany krzyż Dezyderiusza z VIII w. Jest to rzadkie dzieło jubilerskie ozdobione kamieniami szlachetnymi, kameami i pastami szklanymi mieszczące się w Chiesa di Santa Maria in Solario, pod niezwykłym błękitnym sklepieniem z lapis lazuli wysadzanym złotymi gwiazdami.
W muzeum mogliśmy oglądać wspaniale zachowany rzymski Domus dell’Ortaglia, który jest jednym z najlepiej zachowanych rzymskich kompleksów mieszkalnych w północnych Włoszech, z kamienną nawierzchnią, mozaikami podłogowymi i freskami ściennymi. Podziwialiśmy także unikatowe freski w Chiesa di Santa Maria in Solario oraz w Basilica di San Salvatore, która powstała jako pierwsza i łączy w sobie cechy sztuki longobardzkiej i bizantyjskiej. To właśnie w bazylice San Salvatore, król Dezyderiusz umieścił szczątki świętej Julii męczennicy, która została patronką miasta oraz klasztoru. Święta Julia, której życie bardziej jest znane z legend niż przekazów historycznych, jest dziś jedną z najbardziej czczonych świętych we Włoszech i jest również patronką Bergamo, Livorno oraz całej wyspy Korsyki.
Bazylika San Salvatore tworzy jeden kompleks architektoniczny z klasztorem Santa Giulia, a pomiędzy tymi obiektami znajduje się Coro delle Monache (Chór Zakonnic) dedykowany mniszkom klauzurowym, z mauzoleum murarza i architekta Bernardino da Martinengo.
W muzeum zobaczyliśmy motywy znane z prac Komasków omawianych dzięki Mai na Italomanii i opisanych potem na naszej stronie, m.in. słynnego pawia (Pavone) z VIII w., który był częścią ambony. Płaskorzeźba uważana jest za jedną z najciekawszych i najbardziej wyrafinowanych rzeźb wczesnośredniowiecznych.
Z muzeum Santa Giulia przeszliśmy ulicą o adekwatnej nazwie Via dei Musei do Muzeum Archeologicznego Capitolium w Brixii (obecna Brescia) czyli Świątyni Triady Kapitolińskiej (Jowisz, Junona, Minerwa), która była główną świątynią w centrum rzymskiego miasta Brixia. Świątynia zbudowana za panowania cesarza Wespazjana na początku naszej ery nawet swymi fragmentami robi wrażenie, choćby olbrzymimi korynckimi kolumnami będącymi częścią portyku. W średniowieczu prawie w całości została zasypana przez osuwisko wzgórza Cidneo i odkryta ponownie dopiero w XIX wieku. Świątynia jest wpisana na Listę UNESCO. To, co nas zaskoczyło w zwiedzaniu to szczelnie zamykane kolejne pomieszczenia, na otwarcie których musieliśmy czekać, co jest związane z wyrównywaniem temperatury chroniącym freski.
W ostatniej sali to na nas czekała piękna Vittoria Alata di Brescia czyli Skrzydlata Wiktoria, symbol Brescii, którą Giosuè Carducci uznał za antyczny wzorzec piękna i opisał w 1877 r. we wspomnianej odzie „Do Zwycięstwa” (Alla Vittoria). To rzeczywiście antyczny posąg, wykonany z brązu, który powstał na początku naszej ery, ale odkopany został dopiero w 1826 r. Napoleon tak się nim zachwycił, że poprosił o wykonanie kopii. La Vittoria Alata to prawdziwe arcydzieło, które zostało poddane renowacji przez ekspertów z Opificio delle Pietre Dure we Florencji i w 2020 r. powróciło do Brescii, a my mogliśmy nim cieszyć oczy.
Po muzealnej Brescii zamkniętej w całym kompleksie budynków, złapaliśmy oddech, bo pojechaliśmy do idyllicznego Sirmione, miasteczka nad jeziorem Garda, gdzie w latach 50. letnie tygodnie spędzała Maria Callas i kochała to miejsce, ale ani do jej willi, ani do najlepiej zachowanej rzymskiej, starożytnej willi Grotte di Catullo, ani do plaży na krańcu półwyspu o „włoskiej” nazwie Jamaica Beach, będącej w pierwszej dziesiątce dzikich miejsc do pływania we Włoszech, nie dotarliśmy, bo odczuwaliśmy już trudy całodziennego zwiedzania.
Centrum miasta leży na półwyspie, który wbija się w jezioro na długość 4 km i jedyna droga przez jaką można się dostać do miasta i na pozostałą część półwyspu prowadzi przez wąski zwodzony most przy zamku jak to było wieki temu. Chodzi o Zamek Scaligero, z XIII wieku wzniesiony przez Mastino della Scala z rodu Scaligerich. Zamek na wodzie robi duże wrażenie, bo to potężna forteca otoczona wodą i jest to jeden z najbardziej kompletnych i najlepiej zachowanych włoskich zamków warownych z okresu średniowiecza. Jak przystało na zamkowe klimaty uczestnicy wycieczki zostali obdarowani złotymi dukatami (z czekolady). Naprawdę warto było wspiąć się po 146 stromych schodach na mury zamku, bo z góry mogliśmy podziwiać piękny widok na darsenę czyli wewnętrzny port otoczony murami, cały półwysep i wody jeziora na cztery strony świata. Goethe, Stendhal i wielu innych pisarzy zachwycało się w swoich dziełach pięknem Sirmione i jego bogatą historią. Nawiązując do literatury, to blisko zamku natrafiliśmy na Ogród Grazii Deledda (1871-1936) jednej z najwybitniejszych powieściopisarek, laureatki literackiej nagrody Nobla. Napisała blisko trzydzieści powieści, których akcja w większości rozgrywa się na rodzinnej Sardynii i właśnie po powrocie z Sardynii Janusz opowiadał nam o tej pisarce jeszcze w 2018 r. Po polsku ukazały się m.in.: “Sprawiedliwość “, “Tęsknoty”, “Popiół” czy “Trzcina na wietrze”. Akurat niedawno na Italomanii Beatka rzuciła hasło, że moglibyśmy stworzyć nowy cykl o włoskich noblistach, mamy więc już kandydatkę. Na Półwyspie Sirmione znajduje się również park dedykowany innej wielkiej Włoszce Marii Montessori, której niezwykłą postać dzięki Mai omawialiśmy na jednej z Italomanii i potem opisaliśmy na naszej stronie.
W drodze powrotnej zrobiliśmy zakupy w markecie (zawsze jakiś Lidl się trafił) i na kolację przyszykowaliśmy spaghetti z sosem pomidorowym, z mieszanką sałat i jak widać na zdjęciach zajadaliśmy je z apetytem popijając czerwonym winem.
5 dzień, 13 maja sobota
To był dzień na nasz jedyny rejs po jeziorze i to po naszym Iseo, bo inne planowane wypadły z programu. Rejs był krótki, ale był! Pogoda wyczajona w prognozach, po chłodnym zwyczajowo poranku, zrobiła się słoneczna i bardzo ciepła! Dojechaliśmy samochodem do Sulzano, żeby przepłynąć stąd do jednej z czterech przystani promów na Monte Isola największej w Europie zamieszkałej wyspie na jeziorze, która znajduje się na liście stowarzyszenia I Borghi più belli d’Italia zrzeszającego najpiękniejsze miasteczka we Włoszech i nie była jedynym miejscem z tej listy jakie odwiedziliśmy. Nasz wodny przystanek na wyspie to była Peschiera Maraglio.
Przechadzając się niespiesznie brzegami jeziora zobaczyliśmy Bar Trattoria del Sole nad samą wodą, w którym niektórzy delektowali się pyszną kawą, a wszyscy wreszcie ciepłem i słońcem. Spacerując dalej brzegiem wyspy mieliśmy niebywałe szczęście, bo trafiliśmy na rajd zabytkowych samochodów Passione Classica, którego pierwsza edycja odbywała się właśnie na Monte Isola. Na wyspie nie ma ruchu samochodowego poza konieczną lokalną komunikacją, a te samochodowe zabytki zostały przewiezione na specjalnym promie, którego odpływ oglądaliśmy potem z samej góry przy Santuario della Madonna della Ceriola, gdzie roztacza się najbardziej panoramiczny widok i gdzie przeżyliśmy podwójny cud! Co do starych samochodów zawsze wzbudzających podziw, to co poniektórzy mieli swoje typy, a Beatka wybrała czerwone Ferrari, bo czyż może być lepszy samochodowy symbol włoskiego designu? Franek też nie pozostał obojętny 🙂
Podczas spaceru zaskoczyła nas dobrze zorganizowana kocia kolonia na jaką natrafiliśmy po drodze, a zaparkowany skuter posiadał na masce rysunek linii życia z kotem i sercem, taki sam jaki miałam na kupionej przed wyjazdem koszulce.
Spacer po wyspie Monte Isola i mijana tablica przypomniały nam o niezwykłej artystycznej instalacji Christo i Jeanne-Claude „The Floating Piers” z 2016 r. na jeziorze Iseo pomiędzy Sulzano, Peschierą Maraglio, Sensola na Monte Isola i malutką prywatną Wyspą Św. Pawła. W związku z tym projektem, który trwał tylko 16 dni, świat przynajmniej na krótko usłyszał o jeziorze Iseo. Oczywiście przygotowania zajęły znacznie dłużej, bo dwa lata, a popularność instalacji, którą stanowiły wielkie, pływające pomarańczowe mola o szerokości 16 m i długości 3 km, przerosła oczekiwania projektantów, bo szacowano, że codziennie było ok. 100 tys. odwiedzających! Od lat 70. Christo amerykański artysta marzył, by móc przejść suchą nogą po tafli jeziora… Po zrealizowaniu swojego marzenia ogłosił, że nie planuje zbudować takiej konstrukcji nigdzie indziej na świecie.
Natomiast inny artysta znany z wielkich instalacji na wolnym powietrzu, rzeźbiarz Lorenzo Quinn syn aktora Anthony Quinna, planował wykonanie pomostu z Sulzano na wody jeziora Iseo z okazji wybrania Brescii i Bergamo na Stolice Kulturalne Włoch. Nad pomostem miały być zainstalowane dwie olbrzymie, symboliczne ręce trzymające kulę ziemską. Omawialiśmy ten projekt w zeszłym roku na Italomanii i marzyliśmy sobie trochę, żeby go zobaczyć, poczuć, przeżyć, ale projekt nie został zrealizowany na wiosnę tego roku. Przeczytałam na włoskich stronach, że władze Sulzano ciągle na to liczą i czynią odpowiednie starania.
Mieliśmy w planie odwiedzenie Santuario della Madonna della Ceriola w małej wiosce Cure na szczycie Monte Isola i dostaliśmy się tam podjeżdżając busem z sympatycznym, gadatliwym autistą Ivo z Belgradu i dalej podchodząc na piechotkę w dusznym, upalnym powietrzu zapowiadającym burzę… Po wspinaczce dotarliśmy do bardzo starego sanktuarium, którego historia niknie w pomroce dziejów, ale jest symbolem początków wiary chrześcijańskiej z V wieku za sprawą biskupa Brescii San Vigilio, kiedy mieściła się tam mała kaplica rozbudowana w następnych wiekach do większego kościoła.
Po zwiedzeniu wnętrza kościoła bogatego we freski, obrazy, kolekcję nietypowych, bo ręcznie malowanych tabliczek wotywnych, usłyszeliśmy grzmot i zastanawialiśmy się czy schodzić od razu na dól czy przeczekać burzę i wobec narastania groźby deszczu i rozwoju burzy weszliśmy na przeczekanie do baru przy sanktuarium. Decyzja o przeczekaniu burzy okazała się błogosławiona w skutkach, bo tam właśnie spotkały nas dwa cuda.
Widząc deszcz i słońce wybiegłam na zewnątrz szukając tęczy na niebie i nigdzie jej nie widziałam, a tymczasem Wojtek odkrył ją stojąc w barze przy oknie i patrząc w dół! Nikt z nas nie widział, nie przeżył tęczy i to podwójnej w dole nad jeziorem, między górami, w słońcu, na tle czarnych chmur i gór!!! To był ten pierwszy cud. Kiedy wyszłam, żeby robić zdjęcia przy murku, zobaczyłam przy ścianie sanktuarium, schowane w niszy dwie turystki niczego nieświadome. Powiedziałam: there is a rainbow, over there i wtedy oderwały się od schowka, a potem zachwycone tak jak my, zaczęły robić zdjęcia.
Drugi cud wydarzył się w barze, bo w pewnym momencie do naszego stolika podeszła pani z torebeczką i coś zaczęła z niej wyjmować. Ponieważ wyglądała na rozdawaczkę świętych obrazków więc usłyszała: nie, dziękujemy, ALE kiedy wyjęła paszport, to stojący obok Wojtek natychmiast zauważył, że to jest polski paszport. Otworzył i powiedział: Elu, to Twój paszport! Ela przeżyła szok, my również. Okazało się, że torebeczkę, którą nosiła na szyi i z którą się nie rozstawała, zostawiła w toalecie poza barem podczas przebierania się. Znalazczyni została niemal wycałowana po rękach z wdzięczności!
Gdyby nie burza i cud z tęczą, to ten drugi cud na pewno by się nie wydarzył 🙂
W drodze powrotnej tradycyjnie w deszczu, Maja zarezerwowała telefonicznie dla ośmiorga Polaków stolik w Trattorii Trenta Passi w Riva di Solto. Kiedy byliśmy już na miejscu, wychyliła się zza czyichś pleców pani z obsługi i usłyszeliśmy: „To może ja pomogę?”. Wybuchnęliśmy śmiechem i poczuliśmy się jak w domu. Za chwilę inna kelnerka zapytała ze zdziwieniem: „Tu sei Polacca???”.
W domu Wojtek zajął się zakupem biletów na planowane zwiedzanie z przewodnikiem domu Gabriele d’Annunzio w Vittoriale degli Italiani, ale system się zaciął i ostatnie dostępne 8 biletów zawisło w powietrzu…
6 dzień, 14 maja niedziela
W związku z groźbą niezdobycia tych biletów Wojtek zerwał się skoro świt, żeby dokończyć transakcję i udało się zdobyć bilety na poniedziałek na godz. 9.28, a to oznaczało pobudkę o godzinie 5 rano, bo mieliśmy do przejechania kawał drogi!
Tymczasem w niedzielę zaczęliśmy od naszego Riva di Solto, średniowiecznego małego miasteczka nad Iseo, gdzie czas się zatrzymał, a my snuliśmy się bez planu nadwodną promenadą i tylko pogoda nie pozwoliła nam zatrzymać siebie i czasu w jakimś kawiarnianym ogródku. Potem było giro po starych uliczkach, do czego zachęcił nas jakiś kucharz albo kelner w białym kitlu zagadnięty przez Beatkę i Frankowi wyszło z tego Giro di Solto. Na włoskich stronach piszą: spokój, piękno i romantyzm. Żałuję, że nie poszłam do przystani, małej mariny, bo zawsze mnie tam ciągnie i rzucone z boku hasło, że przecież byliśmy tam wczoraj (w restauracji wieczorem i w deszczu) nie powinno było mnie powstrzymać. Zwłaszcza, że Riva di Solto było onegdaj jednym ze starożytnych portów i do 1911 r. jednym z głównych na całym jeziorze, dopóki nie wykuto w nabrzeżnych skałach drogi dojazdowej nazwanej przez nas Drogą Bonda. Zwiedziliśmy kościół, którego początki sięgają XI w. Chiesa di San Nicola, czyli św. Mikołaja biskupa znanego nam z Bazyliki w Bari.
Rzadką, wyjątkową ciekawostką architektoniczną kościoła są dwie ambony usytuowane naprzeciwko siebie. Niektórzy błędnie wyjaśniają ich istnienie tym, że były wykorzystywane do dysput religijnych z innowiercami lub przeznaczane na dyskusje podczas lokalnych sejmików, ale ambony były przeznaczone wyłącznie do celów liturgicznych, czyli do głoszenia kazań. O umieszczeniu dwóch ambon decydowały dwa powody: symetria i udogodnienie dla kaznodziejów.
Przechadzając się promenadą i widząc wielką górę z trzema wierzchołkami poruszyliśmy wątek związany z Leonardo da Vincim i jego związek z jeziorem Iseo, odkryty przypadkiem wieczorem tuż przed wyjazdem na włoskich stronach. Sprawa nas zelektryzowała, ale nie jest taka oczywista. To jedna z wielu teorii, jakie rozbudzają wyobraźnię w związku z pracami mistrza. Powstało mnóstwo opracowań, książek na temat m.in. najsłynniejszego obrazu Mona Lisy (wł. La Gioconda) i pejzażu za jej plecami. Wg jednej z teorii w tle słynnej Mona Lisy pojawia się jezioro Iseo z grzbietami Corna Trentapassi i Punta Dossi, ale odwróconymi, jak to często robił malarz. Podczas ucieczki z Mediolanu w latach 1499-1500 Leonardo przebywał w okolicy jeziora Iseo i zachowały się np. jego szkice mapy Sebino (pierwotna nazwa Iseo) i całej doliny.
Tak się złożyło, że góra La Corna Trentapassi o wysokości 1248 m n.p.m. poryta charakterystycznymi skalnymi grzbietami wznosiła się akurat naprzeciwko naszego Riva di Solto i wielokrotnie mogliśmy ją oglądać i uwieczniać na zdjęciach.
Sandro Albini w 2009 r. wydał książkę „Alla destra della Gioconda: dipinti, disegni e trascorsi di Leonardo sul lago d’Iseo” (Na prawo od Mony Lisy: obrazy, rysunki i przeszłość Leonarda nad jeziorem Iseo), w której udowadnia związki Leonarda da Vinci i Giocondy z jeziorem Iseo. Przy okazji rozpracowywania tematu przyjrzałam się obrazowi i ze zdziwieniem zauważyłam, że woda jezior w tle jest namalowana na różnych poziomach i w ogóle są to cztery krajobrazy i każdy z innej bajki! Nigdy nie zwróciłam na to uwagi, bo wzrok zatrzymywał słynny uśmiech Giocondy.
Znawcy twórczości Leonarda, którzy poświęcili na to całe swoje życie uważają, że mistrz nie malował prawdziwych pejzaży, nie używał pędzla tak jak my dzisiaj aparatu. Owszem, wykonywał bardzo realistyczne szkice, ale pejzaże na obrazach odzwierciedlały tylko symbolicznie jego wiedzę o procesach geologicznych, które go fascynowały.
Najwyraźniej Leonardo miał dla nas więcej zmyłek, bo znajomi plastycy pracujący przy międzynarodowej wystawie w Paryżu przysłali po moich zdjęciach z Lombardii sms o treści: „Żeby było śmieszniej, robimy właśnie grafikę Leonardo dla Włochów”. Odpisałam: „Ale numer z tym Leonardem, bo my go tu też przerabialiśmy. Po powrocie opowiem, co odkryliśmy”. Poprosiłam o zdjęcie tego, co robili dla Włochów i w Warszawie okazało się, że nie chodziło o Leonarda da Vinci, ale o koncern zbrojeniowy Leonardo! Swoją drogą jezioro Iseo fascynowało wielu artystów – malarzy, pisarzy, muzyków, rzeźbiarzy, a jednym z nich był słynny Antonio Canova, którego życie i twórczość omawiała Maja na Italomanii.
Wracając jednak do realiów czyli kontynuowania wycieczki, to po drodze do zaplanowanego punktu docelowego tj. Capo di Ponte, odwiedziliśmy w Lovere Bar Centrale z 1881 r., ale zanim coś więcej o nim napiszę, to muszę pochylić się nad trasą na północ od Riva di Solto prowadzącą do Lovere zachodnim brzegiem jeziora Iseo, która na odcinku przy wysokich klifach robi niesamowite wrażenie! Po jednej stronie pionowa ściana skał czasami podkutych na dole, po drugiej jezioro z widokami na góry na przeciwległym brzegu i kręte, bardzo wąskie odcinki z tunelami. Za skalnymi zakrętami nic nie widać i na takiej drodze, którą nazwaliśmy Drogą Bonda trafiliśmy na dwóch samochodowych ścigaczy, takich Bondów amatorów, którzy jechali z szaleńczą prędkością! Trafiliśmy też na dwóch biegaczy w przeciwnych kierunkach, co wydało nam się równie szalone jak wyścigi. Zdjęcia pokazują jak wygląda pobocze, a raczej jego zupełny brak! Tę krętą trasę pokonywaliśmy kilka razy, raz nawet wieczorem (jest nieoświetlona poza odblaskami na barierkach) i za każdym razem wzbudzała w nas zachwyt, ale i emocje, a u kierowców wzmożoną czujność.
Przy okazji tematu jazdy samochodem we Włoszech to trzeba stwierdzić, że generalnie Włosi jeżdżą pewnie, szybko, lubią przekraczać prędkość nawet w tunelach, poganiać trąbieniem kiedy jedzie się z przepisową prędkością i wyprzedzać na podwójnej linii ciągłej łapiąc np. w tunelu kawałek prostego odcinka drogi! Słyną z poobcieranych samochodów…
Wracając do Baru Centrale to ten przestronny, przeszklony lokal usytuowany nad samą wodą jeziora Iseo okazał się wielokrotnie znakomitym punktem gastronomicznym do przekąszenia w rozsądnych cenach małego i większego co nieco, z przepysznymi deserami włącznie. Co prawda mieliśmy też wpadki, bo kiedy zasiadaliśmy głodni i studiowaliśmy ogromne karty menu, które nie mieściły się na stole, przychodził kelner i podawał malutkie karty z zimnymi sałatkami, bo kuchnia miała przerwę… Jak wiadomo nam z poprzednich podróży, zamkniętość kuchni na długie godziny we włoskich restauracjach jest normą, z którą zawsze trzeba się liczyć, szczególnie w nieoczywistych (czytaj: mało obleganych) miejscach. Papierowe podkładki na stołach okazały się reprodukcją obrazu baru namalowanego w 1998 r. i tak nam się spodobały, że jedna z nich przewieziona do Warszawy została potem na pamiątkę oprawiona.
Następnym punktem tego dnia była wycieczka na północ od Jeziora Iseo do Val Camonica, jednej z największych dolin środkowych Alp, a punktem docelowym było National Museum Of Prehistory Della Valle Camonica w Capo di Ponte i wspinaczka do rysunków naskalnych w Seradina-Bedolina Municipal Archaeological Park i tu przeżyliśmy rozczarowanie. Samo muzeum miało w zbiorach mnóstwo eksponatów i było urządzone w ciekawym budynku, ale dolinę z rysunkami wyobrażaliśmy sobie jako długą, głęboką, ze ścieżką na chłodnym dnie, ze zboczami na prawo i lewo, może jakimiś jaskiniami i na początku trochę tak było, ale potem wspinaliśmy się ostro pod górę, widząc w dole miasteczko z zabudowaniami i estakadami. Franek stwierdził, że seniorom powinno się dopłacać za takie wspinaczki…
Spodziewaliśmy się dużej ilości spektakularnych rytów sprzed tysięcy lat, a tak naprawdę na samej górze, na niedużym kawałku skały, do której dotarły tylko trzy osoby błądząc po drodze przez złe oznakowanie, dostrzegliśmy z trudem w pełnym słońcu trochę tych rysunków, żeby wyłowić z nich wreszcie ten najważniejszy, czyli obecny herb i flagę Lombardii La Rosa Camuna.
Co ciekawe, na samej górze było jakieś gospodarstwo ze strachem na wróble, w którym Beatka z Wojtkiem zaciągali języka, a jakiś małolat jeździł jak szalony na motorynce wte i wewte. Trochę to wszystko było dziwne jak na park archeologiczny.
Oczywiście tych petroglifów czyli prehistorycznych rytów naskalnych w całej dolinie liczącej 90 km, którą zamieszkiwali Camuni przed Rzymianami, są ogromne ilości, bo ok. 140 tysięcy. Jest to największa na świecie kolekcja skupisk prehistorycznych petroglifów. Nas najbardziej interesowała wspomniana La Rosa Camuna, starożytny symbol słoneczny wspólny dla niektórych ludów proceltyckich i z poświęceniem najbardziej pracowitej fotografki Beatki został znaleziony i uwieczniony! W 1979 r. petroglify Val Camonica zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO jako pierwszy obiekt na terenie Włoch.
W kwestii naturalnych atrakcji Jeziora Iseo i jego okolic, trzeba dodać, że mieliśmy też w planach dotarcie do rezerwatu przyrody Piramidi di Zone z niezwykłymi naturalnymi, czyli skalistymi piramidami zakończonymi kopułami, ale czasu na to nie starczyło. Nie dotarliśmy również do innego wyjątkowego rezerwatu Torbiere del Sebino leżącego na terenach podmokłych, z okazami gatunków wodno-błotnych o znaczeniu międzynarodowym. Nie przemierzyliśmy też magicznego wąwozu i zatoki z dziewiczą przyrodą L’Orrido del Bogn (Bogn to dialektyczna nazwa Rivy) blisko naszego Riva di Solto, chociaż na takiej wycieczce trafilibyśmy na strome podejścia, żeby móc podziwiać spektakularne widoki, ale i bez wspinaczki jest się czym zachwycać. Możemy sobie co najwyżej pooglądać filmiki z tych miejsc na YouTube. Przede wszystkim jednak powinniśmy się cieszyć tym, co udało nam się zobaczyć, a było tego naprawdę dużo!
W drodze powrotnej znowu wstąpiliśmy w Lovere do naszego lokalu nad wodą i posileni wracaliśmy do domu tradycyjnie w ulewnym deszczu. Tradycją było, że nawet jeśli wracaliśmy posileni, to do małej wspólnej kolacji i tak siadaliśmy, bo zawsze było dużo śmiechu jak np. z arabskim słowem habibi oznaczającym „moje kochanie”. Jest to określenie na osobę płci męskiej, najczęściej stosowane przez kobiety i z jakichś powodów, już nie pamiętam jakich, Franek stał się obiektem westchnień z użyciem tego słowa 🙂
7 dzień, 15 maja poniedziałek
Następnego dnia dokonał się cud pogodowy i piękna, słoneczna, włoska aura od rana do wieczora przyniosła nam mocno ambiwalentne wrażenia – z posiadłości Gabriele D’Annunzio – Vittoriale degli Italiani w Gardone Riviera, która mogła dobić i wykończyć i z Limone sul Garda, w którym chyba się zakochaliśmy. Ja na pewno. Obydwa miejsca leżą nad jeziorem Garda, czego można się domyśleć po nazwach miejscowości.
Osobę, twórczość i działalność Gabriele d’Annunzio (1863-1938), jednej z najważniejszych postaci w historii odradzających się Włoch, omawialiśmy tuż przed wyjazdem i wiedzieliśmy już, że ten poeta, powieściopisarz, dramaturg, dziennikarz, żołnierz, lotnik wojskowy, polityk, patriota, duchowy ojciec faszyzmu, prowokator, nałogowy uwodziciel, hedonista kochający luksus, ekscentryk, miał bardzo rozdęte ego i że przekonany o swej wielkości budował sobie auto pomnik za życia. Wiedzieliśmy więc, że był postacią mocno kontrowersyjną i że taką jest jego posiadłość, ale to, co zobaczyliśmy w fantasmagorycznej willi Vittoriale degli Italiani (Sanktuarium Włoskich Zwycięstw) przerosło nasze wyobrażenia!
Trudno to właściwie opisać, bo jego dom stanowił nieopisany nadmiar wszystkiego, jakiś chaos rzeczy, mebli, ozdób, stylów, przepychu, bożków, obrazów, figurek, płaskorzeźb, kolumn, witraży, drzeworytów, gobelinów, sztandarów, instrumentów, książek, zdjęć, masek, puzderek, ceramik, majolik, kryształów, sreber, kuferków, pudełek na kapelusze, obroży dla psów, waz aptecznych, naczyń liturgicznych itp. itd., zgromadzonych w ciemnych (miał problemy ze wzrokiem) i ciasnych pomieszczeniach, które tworzyły przedziwny labirynt.
Jedno jest pewne – D’Annunzio gromadził i łączył niewyobrażalną ilość przedmiotów z przeróżnych źródeł i okresów, często kiczowatych. Powiedzieć, że miał eklektyczny gust to nic nie powiedzieć, to trzeba zobaczyć!
Na usta cisnęły się słowa, które z nami zostały: „normalny to on nie był…” Jedynym normalnym, pozbawionym ozdób pomieszczeniem była kuchnia i zapewne dlatego, że pisarz nigdy do niej nie zaglądał… Natomiast jadalnia była bardzo ozdobna m.in. w rzeźbę żółwia na stole, który zdechł po zjedzeniu dużej ilości czekolady. D’Annunzio umieścił jego figurkę jako ostrzeżenie dla gości, aby zachowali umiar podczas posiłku…
Chociaż w tamtych czasach nie używano słowa celebryta, to określenie to można śmiało odnieść do D’Annunzio i to na różnych płaszczyznach, nawet wojskowej, bo uważa się, że był celebrytą włoskiej armii. Na pewno robił wszystko, żeby nim być, a czego jak czego, ale odwagi nie można mu odmówić, co zresztą do dzisiaj stanowi inspirację dla wielu Włochów. Twórczość Gabriele D’Annunzio popadła raczej w zapomnienie, ale dzięki Vittoriale degli Italiani, on sam ciągle żyje, ma się dobrze i przyciąga nie tylko Włochów, ale turystów z całego świata. To jest część historii literatury i historii Włoch, dlatego spotkać tu można tłumy młodzieży szkolnej na zorganizowanych wycieczkach.
Po domu-muzeum ku czci własnej D’Annunzio, w którym obowiązuje zakaz fotografowania, oprowadzała nas przewodniczka i ustaliliśmy, że będzie mówiła po angielsku, a Wojtek będzie tłumaczył. Ten jej angielski brzmiał bardzo dziwnie i tym większy podziw dla Wojtka, że umiał sobie z tym poradzić. Maja zapytała przewodniczki po włosku czy wszystko to, co widzieliśmy nagromadzone, było już za życia D’Annunzio i usłyszała odpowiedź, że tak, że wszystko zostało zachowane tak jak było. Porażające. Powiedziała też, że Gabriele D’Annunzio swoje najlepsze dzieła stworzył, zanim został sławny…
W jednym z pomieszczeń bardzo rozbudowanej posiadłości, już poza prywatnym domem pisarza nazwanym przez niego Prioria (dom przeora, bo lubił być tytułowany Przeorem), Wojtek zwrócił uwagę na figurkę Weneckiego Lwa z jedynymi dwoma kłami w uśmiechu i Ela jako stomatolog została poproszona o ocenę stanu jego uzębienia. Stwierdziła, że są to trójki siekacze przygotowane do wstawienia implantów, co wywołało gromki śmiech, bardzo nam potrzebny na odreagowanie przedziwnych wrażeń. Trzeba tu dodać, że D’Annunzio miał poważne problemy z uzębieniem i było to publicznie komentowane przez jego niedoszłe (nieliczne, bo „doszłych” było mnóstwo) kochanki m.in. przez słynącą z urody tancerkę Folies Bergère, luksusową kurtyzanę Liane de Pougy czy malarkę Tamarę Łempicką.
Gabriele D’Annunzio spędził w posiadłości Vittoriale degli Italiani ostatnie dwadzieścia lat życia. Podarował mu ją Benito Mussolini w dowód uznania za zasługi w czasie I wojny, ale także dla zaskarbienia sobie przychylności sprawującego rząd dusz poety. Stosunki artysty z Duce z czasem stały się chłodne ze względu na różnice poglądów i rosnącą popularność D’Annunzio. Nazywano ich przewrotnie „najlepszymi nieprzyjaciółmi”, a przewodniczka pokazywała nam pokój, w którym pisarz kazał Duce czekać na siebie dwie godziny.
Naczelnym architektem stale rozbudowywanej i niedokończonej za życia D’Annunzio posiadłości był młody, otwarty na oryginalne, żeby nie powiedzieć szalone pomysły poety Giancarlo Maroni, który został pochowany w mauzoleum zaprojektowanym dla Gabriele D’Annunzio. Zbudowane jest na wzór rzymskich grobowców na samym szczycie wzgórza. Oprócz poety i architekta pochowani tam zostali też niektórzy legioniści z Fiume i przyjaciele D’Annunzio.
Co do labiryntu, to jak się później okazało po szczęśliwym wyjściu z półmroku na słońce, również rozciągający się na dziesięciu hektarach na wzgórzach Gardone Riviera, zbudowany w latach 1921-1938 olbrzymi monumentalny kompleks budynków, ulic, placów, sali kinowej, teatru na świeżym powietrzu, prawdziwego okrętu wojennego z XIX w. (!) podarowanego przez Mussoliniego, ogrodów i dróg wodnych, mauzoleum na szczycie, stanowił dalszy ciąg labiryntu, bo był zupełnie nieoznakowany…
I z tych labiryntów ludzkiej psychiki z przerośniętym i mocno pokręconym ego, przenieśliśmy się do cudownie prostego i niezwykle pięknego miejsca Limone sul Garda nazywanego cytrusową perełką nad jeziorem Garda, bo jest to najbardziej wysunięty na północ Europy ośrodek uprawy owoców cytrusowych. Jest to również granica Lombardii, bo dalej jest już Trydent – Górna Adyga.
Zdaniem wielu osób Limone sul Garda przepięknie wciśnięte w tutejsze zbocza Alp, jest najładniej położonym miasteczkiem nad Gardą, a to co tworzy absolutnie niepowtarzalny jego klimat to limonaie budowane przez Wenecjan, czyli gaje cytrusowe osłonięte systemem murów i pokryte siatką gęsto ustawionych słupów, na których zimą układano drewniane krokwie, tworząc tymczasowe szklarnie. Osiemnastowieczni pisarze porównywali limonaie do Edenu m.in. Goethe. Nam Limonaia del Castel z XVIII wieku, do której prowadziły piękne ceramiczne tabliczki w chodniku i którą zwiedzaliśmy na kilku poziomach, przypominała nasz Eden w Masserii Bosco Mazza z ubiegłorocznej wyprawy do Apulii. Wróciły cudowne wspomnienia zapachu kwiatów pomarańczy, cytrusów wiszących na drzewach w wielkim gaju otaczającym budynek, w którym mieszkaliśmy 🙂
Idąc do limonai i wracając z niej zachwycaliśmy się w wąskich uliczkach tabliczkami z nazwami ulic i numerami domów wykonanymi z ceramiki i ozdobionymi cytrynkami. Tam też zrobiliśmy zakupy wyjątkowych pamiątek z motywami cytryn oczywiście!
W Limonai del Castel będącej zabytkową oranżerią, nietypowym muzeum przedstawiającym historię uprawy cytryn, dokonaliśmy wpisu do księgi pamiątkowej i zostawiliśmy wizytówkę Italomanii. Akurat zrobiliśmy to pod szczególnym wpisem Polaków – Zofii z mężem Zygmuntem z tego samego dnia tj. 15 maja: “Z okazji swoich 70-tych urodzin zawitałam w najcudowniejsze miejsce na ziemi!”.
Spacerowaliśmy potem w słońcu promenadą w sielskiej atmosferze, mając przed oczami cudowne widoki i przysiedliśmy w Pizzerii Jacky na polecaną wielką bruschettę, ale, prawdę mówiąc, dopiero dosmaczona przyprawami, Aceto Balsamico i oliwą zaczęła nam smakować.
Opuszczaliśmy z żalem to klimatyczne miejsce skąpane w słońcu, które słynie z długowieczności jego mieszkańców. Może wpłynęło na to odizolowanie od reszty świata aż do 1932 r., bo można się tam było dostać tylko statkiem, albo przez góry od południa.
Chcąc nie chcąc, bardziej nie chcąc, wyruszyliśmy do Salò też nad Gardą, znanego głównie z istniejącej tu w latach 1943-1945 (20 m-cy) Włoskiej Republiki Socjalnej Benito Mussoliniego zwanej Republiką Salò. Było to niewielkie marionetkowe państwo utworzone przy pomocy Hitlera po obaleniu faszyzmu we Włoszech. Właśnie w Salò z okresu II wojny światowej, Pier Paolo Pasolini umieścił akcję swojego ostatniego bardzo kontrowersyjnego, drastycznego filmu „Salò, czyli 120 dni Sodomy”, który był krytyką włoskiego faszyzmu i szerzej totalitaryzmu. W zeszłym roku obchodzona była 100. rocznica urodzin Pasoliniego i poświęciliśmy mu w całości jedną Italomanię przygotowując całą Grupą seminaryjne spotkanie w mocno emocjonalnym klimacie, bo też postać bohatera wzbudzała niemałe emocje. Poszerzona relacja z tego spotkania została przygotowana przez Maję i umieszczona na stronie.
Przy zapadającym zmroku chodziliśmy po tym niewielkim, pustym i sennym już miasteczku, założonym jeszcze za czasów rzymskich i nic nie wskazywało na jego burzliwą przeszłość. Salò właściwie niczym nas nie powaliło, aż do odkrycia niezwykłego sufitu w prywatnym mieszkaniu gdzieś na piętrze, bo wyglądał jakby wyłonił się z pomroku dziejów.
Przy kolacji zapadła decyzja o zmianie planów na dzień następny, bo miało być Como i atrakcyjny rejs Varenna – Bellagio – Tremezzo z pięknymi willami – Carlottą, Melzi i równie pięknymi ogrodami, ale ze względu na zmęczenie kierowców, którzy mieliby przejechać daleką trasę, ale i nasze również, zdecydowaliśmy, że będziemy lokalnie zwiedzać dwa miasteczka nad Iseo.
O naszym zmęczeniu i zakręceniu można by kilka anegdot przytoczyć np. o parasolce zabranej do toalety o piątej rano, albo telefonie Mai, który wrzuciła do swojego plecaka będąc w salonie na parterze, a na górze w towarzystwie kilku osób nie mogła go znaleźć. Wojtek wpadł na pomysł, żeby zadzwonić do Mai i rzeczywiście słychać było przytłumiony dźwięk telefonu i to za moimi plecami. Zaczęłam kręcić się w kółko, ale to brzmiało tak samo. Okazało się, że Maja włożyła swój telefon do mojego plecaka, bo mamy prawie identyczne!
8 dzień, 16 maja wtorek
Zaczęliśmy od Pisogne po drugiej stronie jeziora Iseo. Na nazwę tego miasteczka Beatka trafiła będąc kiedyś z Bożenką, ostatnio świeżo upieczoną Italomaniaczką, na wycieczce rowerowej pod Warszawą. Właśnie Bożenka uczulona już na włoskie tematy, zauważyła tabliczkę z Pisogne jako miastem partnerskim Konstancina-Jeziorny. Jak się okazuje, obydwa miasta współpracują ze sobą od 2008 r. w zakresie kultury, sztuki, edukacji i sportu. Odbyło się już wiele wizyt na różnym szczeblu w obydwu kierunkach łącznie z wymianą uczniowską. Pisogne przekazało też wiele ton darów dla ogarniętej wojną Ukrainy. Ponieważ Hania Italomaniaczka mieszka w Konstancinie-Jeziornie, to wysłaliśmy oczywiście specjalne pozdrowienia.
Pisogne okazało się naszym wielkim, nie do końca planowanym odkryciem, bo nie wiedzieliśmy czy wystarczy nam na nie czasu, ale zmiana planów z powodu zmęczenia przyniosła nam w darze to urocze miejsce. Kota Sfinksa namierzonego przez Beatkę już przedstawiłam, ale nie pisałam o innych atrakcjach, z których największą był niedziałający już jako kościół – Chiesa di Santa Maria della Neve z XV w. – klejnot pokryty freskami znanego malarza renesansu z Brescii Girolamo Romanino.
Autor fresków kazał zamurować istniejące wcześniej boczne okna, aby móc w pełni i równomiernie wykorzystać przestrzeń ścian i gdyby nie sztuczne oświetlenie niewiele moglibyśmy zobaczyć. Pisarz, poeta, krytyk sztuki, malarz Giovanni Testori sugestywnie ochrzcił kościół „Kaplicą Sykstyńską ubogich”.
W XVI w. opiekę nad kościołem przejęli augustianie i zbudowali obok klasztor, który po gruntownym odnowieniu pełni rolę domu spokojnej starości. Chyba nikt z nas nie miałby nic przeciwko, żeby spędzić starość w takim miejscu, zwłaszcza, że sąsiaduje z nim od ogródka przytulny Bar Romanino, w którym piliśmy kawę i herbatę i wyjedliśmy ostatnie ciastka w śmiesznie niskich cenach.
Ciekawe, że ten stary kościół jest pod wezwaniem Św. Marii Śnieżnej, z czym jeszcze się nie spotkaliśmy. Akurat okolice jeziora Iseo posiadają swój własny mikroklimat i chociaż znajduje się na przedalpiu, a najwyższy szczyt nad jeziorem ma ok 2 tys. metrów, to prawie nigdy nie pada tam śnieg. Jeśli już spadnie, to po kilku godzinach nie ma po nim śladu, ale może wieki temu było inaczej…
Chodząc później po miasteczku podziwialiśmy piękne zaułki, urocze podwóreczka jak to z kotem i drogowskazami do Hogwartsu, Atlantydy, malowidła i plafony na ścianach, promenadę z przystanią, na której jak to powiedział Franek: odprawiliśmy statek nie wsiadając do niego i trafił nam się na tej promenadzie nawet jedyny żywy pociąg.
Następnym punktem do lokalnego zwiedzania było Lovere należące do Stowarzyszenia I Borghi più belli d’Italia. Jest to miejsce, gdzie średniowiecze styka się z renesansem – są tu dwie części miasteczka pochodzące z różnych epok.
Zaczęliśmy od posilenia się w naszym historycznym Barze Centrale i znowu kuchnia była zimna, więc pozostawały sałatki, a niektórzy przepełnieni wyjadanymi już na siłę kabanosami zdecydowali się na super deser z lodami, bitą śmietaną i owocami na cienkim omlecie. Do takiego deseru chce się wracać!
W Lovere w małym zaułku odkryliśmy pierwszą chyba w naszych wędrówkach do Włoch pracownię ceramiczną – Ceramiche Artigianali Rota Michele Laboratorio Ceramico, której samo już otoczenie stanowiło artystyczną drogę do pracowni. Pracownia była zamknięta, ale właściciel zareagował na dzwonek i wyłonił się z głębi otwierając nam drzwi. Pobuszowaliśmy tam trochę, niektórzy zakupili pamiątki i tylko żałowaliśmy, że tabliczki z cyframi, które chętnie byśmy nabyli, okazały się wyłącznie na zamówienie.
W sąsiednich uliczkach na wielu starych kamienicach podziwialiśmy przeróżne ceramiczne ozdoby i tabliczki, niewykluczone, że kupowane bądź zamawiane w tej pracowni. Spotkaliśmy je nawet na deptaku przystani pod roślinami z ich nazwami.
Również w Lovere trafiliśmy na najwęższą kamienną uliczkę, jaką widzieliśmy, średniowieczny pasaż Vicolo della Stretta, w dodatku z książkami nad wejściem ustawionymi na półce z napisem: „IL LIBRO PER TE… FOR A LITERARY BREAK”. Wojtek odpowiedzialny za umieszczanie zdjęć na stronie ściga nas, żeby jak najmniej było ujęć w pionie, ale tu inaczej się nie dało…
Tego ostatniego wieczoru w Lovere nasz samochód przy tankowaniu miał niespodziankę. Nieludzka, czyli automatyczna stacja, która wcześniej w innym miejscu zachowała się po ludzku i obsłużyła, tym razem pożarła banknot o wartości 50 €, a benzyny dać nie chciała! Wypluła za to papierowy komunikat, żeby dzwonić pod jakiś numer. Na szczęście wielokrotne próby Franka z pomocą Wojtka, który do nas przyjechał na ratunek, dały pozytywny rezultat i benzyna popłynęła!
Ta bezzałogowość i bezkontaktowość dała się zauważyć również w niektórych sklepach i zapewne miała pandemiczne korzenie, szczególnie w dużych marketach, gdzie kasjerka sczytywała produkty, ale płaciło się bezdotykowo (dla kasjerki) w urządzeniu pod ladą skąd wylatywała reszta. Przy okazji wyszło małe kuriozum, bo okazało się, że sałatę trzeba zważyć!
Wieczorem była pożegnalna kolacja z winem i odśpiewaniem hymnu Italomanii, co było pomysłem Franka i zaraz zabrał się do kamerowania jako nasz dyżurny filmowiec ze świeżo zakupionym przed wyjazdem sprzętem. Filmował podczas całego wyjazdu dużo, więc będzie miał nad czym pracować! Było też internetowo-telefoniczne rozliczanie kwatery z Flavią i tu wespół w zespół działał Wojtek z Mają czyli angielski z włoskim, a my rozliczaliśmy się przy stole polując na monety z włoskimi motywami – Castel del Monte, Człowiek Witruwiański, Koloseum itp.
Opowiadaliśmy też co komu się podobało, albo zrobiło największe wrażenie i na takie opowiadania połączone z prezentacją zapraszamy serdecznie wszystkich chętnych do Kluboteki 19 października o godz. 18.00.
9 dzień, 17 maja środa
Tego dnia musieliśmy zafundować sobie pobudkę o 5 rano, bo samolot mieliśmy o 11.10, a do przejechania był kawał drogi i to w wielokilometrowych korkach dojazdowych do Bergamo no i jeszcze trzeba było zatankować samochody do pełna (międzynarodowa rozmowa na stacji: buongiorno – full) i zdać samochody na parkingu kilka kilometrów od lotniska. A wcześniej, w domu odbyło się najpierw ostatnie śniadanie przy wspólnym stole, a potem sprzątanie wszystkiego i rozdawanie nadmiaru jedzenia przywiezionego z Warszawy.
Oddanie samochodów tym razem przebiegło bez problemu i specjalny autobus dowiózł nas na lotnisko, gdzie rzuciła nam się w oczy na pożegnanie sportowa drużyna Italii, ale nie wiadomo z jakiej dyscypliny. Lot odbył się bez przeszkód, przywitała nas w stolicy chłodna, deszczowa pogoda czyli akurat jak dla nas włoska i po dojechaniu autobusem z lotniska na stację kolejową w Modlinie, czekał nas bieg do wjeżdżającego na peron pociągu. Młodzi pasażerowie autobusu biegnący z walizkami szybko zniknęli nam z oczu i większość z nas wybrała windy ze względu na ciężkie walizki, ale jedna osoba z małą walizką biegnąca po schodach przez wiadukt usłyszała od konduktora stojącego w drzwiach:
– Pani ostatnia?
– NIE, w windzie jest Grupa!
– Jaka grupa, ja mam rozkład i odjeżdżam!
– Niech pan poczeka.
– Nie będę czekał, to nie taksówka, poza tym nie jadę przez Centrum, tylko Gdańską.
– Nie szkodzi, tak jechaliśmy, proszę poczekać!
Poczekał łaskawie i począwszy od Franka, który dobiegł pierwszy i rzucił: kierownikowi piwo się należy, dostał podziękowania od wszystkich po kolei i na końcu wizytówkę, żeby wiedział na jaką to GRUPĘ czekał 🙂 Chyba było mu miło, bo uśmiechał się szeroko i to był sympatyczny polski akcent na koniec naszej włoskiej eskapady do Lombardii 🙂
Przypisy
- https://en.wikipedia.org/wiki/Capitolium_of_Brixia
- https://pl.wikipedia.org/wiki/Skrzydlata_Wiktoria_z_Brescii
- https://www.gazzettaitalia.pl/pl/brescia-lwica-kultury/
- https://it.wikipedia.org/wiki/Domus_dell%27Ortaglia
- https://pl.wikipedia.org/wiki/Bazylika_San_Salvatore_w_Brescii
- https://pl.wikipedia.org/wiki/Julia_z_Korsyki
- https://italjarek.pl/villa-del-balbianello-od-franciszkanow-do-jamesa-bonda/
- https://it.wikipedia.org/wiki/Chiesa_di_Santa_Maria_della_Neve_(Pisogne)
- https://lente-magazyn.com/ilvittoriale-degli-italiani-dom-wszystkich-wlochow/
- https://www.podrozepoeuropie.pl/vittoriale-degli-italiania-jezioro-garda/
- https://lubelski.pl/dwie-ambony-u-dominikanow/
- https://cosedibergamo.com/2019/02/12/villa-martinoni-a-riva-di-solto/
- https://globtroterek.com/tag/lovere/
2 komentarze