To jest oczywiście karkołomne zadanie oddać wszystkie wrażenia, odczucia, emocje z wyjazdu tak pełnego zdarzeń, miejsc, widoków, zapachów i dłuuugich dni. Kiedy jechaliśmy już powrotnie do Bari z Mattinaty Joasia powiedziała, że ma wrażenie jakbyśmy byli tu miesiąc i rzeczywiście przy tak ambitnym programie, czas i dni rozciągały się ponad zwykłą miarę. Osobiście padłam ofiarą nadmiaru wrażeń, kiedy w drugiej połowie pobytu, w Mattinacie na Gargano próbowałam ogarnąć co było którego dnia i absolutnie wszystko mi się pomyliło: kolejne dni wyprawy, dni tygodnia i dni miesiąca. Leżałam w nocy i przez dwie godziny próbowałam to odtworzyć w konfrontacji ze zdjęciami. W powrotnym samolocie Beatka i Maja, kiedy im o tym opowiadałam, zakrzyknęły chórem – to trzeba było do nas przyjść! Jak mawiał klasyk: wiśta wio, łatwo powiedzieć, bo kiedy leży się na piętrze z nagrzewnicą pod sufitem to raczej słabo się kombinuje, a poza tym trzeba chronić nocny spokój koleżanek, nawet jeśli zapewne jeszcze nie śpią, bo przecież mają współspaczy 🙂
Ela na spotkaniu organizacyjnym przed wyjazdem powiedziała: pamiętajmy, że jesteśmy o trzy lata starsi i weźmy na to poprawkę i dawajmy sobie czasami trochę luzu, odpuszczajmy pewne punkty programu i oczywiście był aplauz i pełna zgoda, ale na miejscu wszystko kusi, bo skoro już tam jesteśmy i zapewne nie wrócimy do Apulii i jeszcze mamy samochody pod ręką na cały wyjazd ze wspaniałymi kierowcami…
Nie da się ukryć, że peseloza dawała nam się jednak we znaki. Przed wyjazdem na wszelki wypadek nauczyłam się kwestii po włosku: non voglio andare di piu (nie chcę już więcej chodzić). Trzymaliśmy się jednak dzielnie, ale były różne zdrowotne zawirowania, nad którymi czuwała nasza pani doktor, czyli Joasia dająca wszystkim ogromne poczucie bezpieczeństwa.
Zwiedzaliśmy mnóstwo zabytków, ale nie będę się na nich skupiać, nie będę podawała wieków, roków, ich historii, bo to będzie na prezentacji po wakacjach, jaką mamy nadzieję zorganizować dla wszystkich w Klubotece, tak jak po pierwszej wyprawie „Odkrywamy Apulię”. Chociaż, jak potem mówiliśmy na Italomanii, marzy nam się prezentacja taka bardziej „Marcinowa”, wrażeniowa, emocjonalna, a nie historyczna, szkolna, chronologiczna.
Przedstawię trochę wrażeń i hasłowo miejsca, które odwiedziliśmy. Muszę jednak zaznaczyć, że na początku dopadła nas refleksja, że w 2019 r. jechaliśmy radośni i niczym zewnętrznym nie obciążeni, że na lotnisku w Bari w długim oczekiwaniu na autobus do Matery ciągle się śmialiśmy. Teraz było inaczej, bo pandemia i wojna mocno nas przeczołgały i dalej obciążają i trudno o wesołość, ale okazało się szybko, że Włochy wciągają i przeganiają wszelkie smutki. Małgosia będąc w Tatrach przekonywała nas, że kiedy się wyjedzie, to wchodzi się w inny świat, a wszelkie zmartwienia zostają „w domu”. Dodała, że będziemy się wspaniale czuli we Włoszech – to były święte słowa 🙂
Z wrażeń ogólnych, to przede wszystkim byliśmy poza sezonem i w regionie, który nie jest oblegany przez turystów więc było cudownie pusto, nie musieliśmy się z nikim przepychać, stać w kolejkach do ciekawych miejsc, ale z drugiej strony, jak skonstatowała Maja, te świecące pustkami ogródki kawiarniane i restauracyjne bez gwaru rozmów, gestykulujących, ekspresyjnych Włochów były bardzo smutne. To one tworzą ten specyficzny wakacyjny włoski klimat, zresztą u nas na Starówce jest podobnie, chyba każdy lubi ogródki pełne gości i najlepiej, żeby ci goście siedzieli i nigdzie nie chodzili, żeby nie trzeba się było z nimi gdzieś przepychać…
Ale za to wszędzie, w bardzo różnych miejscach trafialiśmy na Polaków, nawet kąpiących się w tak szczególnym miejscu jak Grotta della Poesia gdzie nie jest łatwo dostać się do wody po skałach. Nawet na naszej wyjątkowej małej prywatnej italomańskiej plaży w Mattinacie, bo tak ją sobie nazwaliśmy, spotkaliśmy wychodzące właśnie dwie Polki i kiedy Wojtek zagadnął je, że mówią po polsku, jedna z nich powiedziała: tak, mówią i nawet klną jak szewc!
Na pogodę nie możemy narzekać, bo było mnóstwo słońca (niektórzy się nawet spiekli), trochę chmur, troszkę deszczu i jeden potop w pięknym porcie, który widocznie musieliśmy przeżyć, bo tego jeszcze nie przerabialiśmy i który oczywiście opiszę. To ciekawe, że przy temperaturze oscylującej wokół 20-24 stopni jaką mieliśmy przez cały pobyt, Włosi ubrani byli na zimowo w puchówkach i botkach i jeżeli ktoś się kąpał, to właśnie Polacy. Maja powiedziała, że deszcz pada tam w maju, a potem w październiku więc może następną wyprawę zaplanować na czerwiec, chociaż czy teraz w ogóle można przewidzieć pogodę?
Ogólne wrażenie podróżnicze, samochodowe, jakie pozostało w oczach moich i chyba nie tylko, to przepiękne nadmorskie trasy z widokami morza po horyzont w różnych kolorach, z serpentynami na Gargano, które czasami przyprawiały o zawrót głowy i ból żołądka, z feerią barw wyjątkowo bujnych przydrożnych wiosennych kwiatów, intensywnie czerwonych maków i żółtych rumianków, margerytek? Te wszystkie serpentyny, rozjazdy, małe uliczki w małych miasteczkach powodowały, że parę razy udało nam się skutecznie zgubić między samochodami, ale zawsze szybko się odnajdywaliśmy, czasami z pomocą tubylców pytanych: come si chiama questa via?
Ale po kolei. Straszyli nas obostrzeniami, obowiązkowymi maseczkami FFP2 czyli takimi z dziobem, legitymowaniem się certyfikatami szczepień, które mieliśmy w smartfonach i na papierze, ale nikt tego nie sprawdzał, maseczki były dowolne i chociaż od 1 maja obowiązek noszenia maseczek pozostał tylko w środkach komunikacji, w kinach, teatrach i na koncertach, to bardzo wielu Włochów nosiło maseczki w sklepach, na ulicy czy w ogródkach kawiarnianych siedząc ze znajomymi. Mnie osobiście zaskoczyło to, ale czułam, że korona tak mocno doświadczyła Włochów, że pozostał w nich ciągle silny strach.
1 dzień, 3 maja wtorek
Na lotnisku w kolejce do odprawy poznaliśmy cztery panie akurat z Włoch, ale tych warszawskich, gdzie mieszka Bożenka, które leciały na zwiedzanie Apulii plus Matera w Basilicacie i wracały za 10 dni tym samym samolotem zachwycone i ze zrealizowanym planem podróży. Oczywiście były nasze opowieści o Italomanii i zaproszenie do Kluboteki i panie obiecały, że się zainteresują.
Przylot do Bari planowany na 14.25 miał ok. półgodzinny poślizg i po przeprosinach pilota szczęśliwie wylądowaliśmy w Bari, które oczywiście przywitało nas na lotnisku naszym odkrytym przy pierwszej wyprawie słowem „WEAREINPUGLIA”, nad którego znaczeniem głowiliśmy się w 2019 r. 🙂 Bari przywitało nas też słońcem i przyjemną temperaturą ok. 20 stopni.
Joasia z Wojtkiem od razu ruszyli na lotnisku na poszukiwanie umówionej firmy do wypożyczenia samochodów, ale znalezienie jej i załatwienie wszystkich formalności nie było takie proste i naczekaliśmy się zanim padło hasło: mamy samochody! To były wybrane dwa Hyundaie pakowne, z dużymi bagażnikami, czarny dla Wojtka, biały dla Joasi. A propos pakowności to miękka torba Wojtka, plecak Janusza i mniejsze walizki pozwoliły spokojnie zmieścić się do bagażników.
Ruszyliśmy na południe na Półwysep Salentyński zwany w skrócie Salento i to co nami wstrząsnęło po drodze na przestrzeni dziesiątków kilometrów, to widok cmentarzysk uschniętych drzew oliwnych, albo samych pni ściętych do kikutów. Niektóre nieśmiało odrastają, ale dla Apulijczyków żyjących z produkcji oliwy, tego złota Apulii, jest to wielki dramat i naprawdę zdjęcia w internecie nie robią takiego wrażenia jak wielokilometrowa podróż samochodem między gajami chorych drzew oliwnych, czasami tysiącletnich!
Maja opisała dokładnie ten dramat Apulii na naszej stronie w drugiej części artykułu „Drzewa oliwne na Salento”
Kiedy dotarliśmy o lekkim zmierzchu do naszej pierwszej kwatery Masseria Bosco Mazza w Torre dell Orso, mocno jakoś zmęczeni całą podróżą i zobaczyliśmy prosty, piętrowy budynek z małymi oknami, w środku jakichś sadów na płaskim odludziu i gospodarza, który nie był głośnym, wylewnym Włochem i nie witał nas włoskimi specjałami, to wcale to nie wyglądało zachęcająco, ani tym bardziej bosko. Jedyne co urzekało na dzień dobry to zapach kwiatów pomarańczy, którego osobiście nie znałam, a który jest zniewalający! I wcale nie przypomina zapachu pomarańczy, bo wiele osób mnie o to potem pytało.
2 dzień, 4 maja środa
ALE kiedy następnego dnia wstaliśmy wyspani raniutko i co poniektórzy przed śniadaniem polecieli na obchód okolicy w porannym słońcu i rosie to szczęki nam opadły. Kiedy przed wejściem do stołówki na śniadanie spotkałyśmy z Ewą Beatkę (każda z nas poszła na obchód w inne strony), która to miejsce wyczarowała, to mocno ją wyściskałyśmy! Muszę dodać koniecznie, że Beatka napracowała się niesamowicie przy wyszukiwaniu nowych miejsc noclegowych, bo chociaż wydawało się, że to będzie tylko powtórka i po prostu pojedziemy tam, gdzie były zarezerwowane miejsca na wyjazd w 2020 r., to ceny okazały się zaporowe. Całe szukanie noclegów musiało się zacząć od początku i znalezienie ich dla grupy ośmioosobowej to naprawdę duże wyzwanie!
Masseria Bosco Mazza to jest magiczne miejsce z rodzinną historią czterech pokoleń opowiedzianą nam potem przy śniadaniu przez gospodarza Giuseppe (lat ok. 40), po tym jak zauważył, że robimy zdjęcie Ricordo di Nozze czyli dokumentu – pamiątki ślubnej dziadka i babci z XIX w. Ślubu dziadkom udzielał brat dziadka, który był księdzem.
Gaje pomarańczowe z owocującymi i jednocześnie kwitnącymi pomarańczami, cytryny na drzewach, gaj oliwny starych oliwek i nowo posadzonych i na szczęście prawie nie zniszczonych zarazą, warzywniak z rukolą jakiej smaku nie uświadczy się w Warszawie z torebek, wielkie opuncje przy każdym murku, las wielkich dębów posadzony przez dziadka gospodarza, żeby ludziom było przyjemnie w cieniu i chłodzie, zagroda z piejącym kogutem, kurami, świeżymi jajami, którymi na pożegnanie obdarował nas Giuseppe (jaja pod pachą wg hasła Janusza), prawdziwe lasy dookoła z prawdziwymi dzikami i wilkami i obok domu czuwający, przyjazny pies Nero.
Było coś niesamowitego w tym domu, który ponad sto lat temu w 1919 r. wybudował dziadek gospodarza, bo ten dom cały cudownie pachniał, wszędzie! Na korytarzach, w pokojach, w łazienkach, w kuchni, pachniały nawet worki na śmieci!
Był elegancko urządzony, z wielkim smakiem, wyczuciem formy i kolorów, łączył tradycję z nowoczesnością, a to, że drzwi skrzypiały i hałasowały przy zamykaniu, bo się opuściły, w porównaniu z późniejszą hacjendą na Gargano to był naprawdę mały pikuś. Pokoje były bardzo wysokie z pięknym łukowatymi sklepieniami z piaskowca.
Pierwotnie budynek miał charakter gospodarczy i postawiony został na odziedziczonej przez dziadka gołej ziemi, którą stopniowo zagospodarowywał. Dziadek z rodziną mieszkali w innym miejscu, a tu było gospodarstwo. Zastanawialiśmy się czy np. krowy chodziły po wysokich schodach… A może było tak jak w tybetańskich wioskach, gdzie cały parter to było klepisko ziemne dla trzody, a po schodach wchodzili na górę gospodarze, lub pracownicy rolni i tam mieszkali. Tak spałam w jednej z wiosek w Tybecie.
Stołówka była elegancka, obszerna i mieliśmy na początku parę emerytów z Holandii, a pan znał doskonale Warszawę, bo miał w naszej stolicy kontakty handlowe. Rzucaliśmy hasło Holand – Poland, a potem było młode małżeństwo z uroczymi maluchami.
Połowa naszej ekipy miała pokój z wielkim tarasem, na który wydostawali się po kilku wysokich stopniach z kuchni i tam mogli oglądać wschody słońca, pić poranną kawkę w piżamach, a wszyscy na proszonym wieczornym spotkaniu zadzieraliśmy głowy i oglądaliśmy w mroku nie zmąconym światłami miasta wielki wóz, księżyc i gwiazdy.
W stołówce wisiały oceny z Booking.com sięgające w różnych kategoriach prawie 10 punktów, zasłużenie!
Na śniadanie był zawsze świeży sok z pomarańczy z sadu (zanim odkryliśmy sad pomarańczowy to podejrzewaliśmy, o zgrozo, że jest z kartonu!), serwowana kawa na zamówienie, były zawsze upieczone dwa różne pyszne ciasta, chleb, który posypywaliśmy oregano, polewaliśmy oliwą i dorzucaliśmy aromatyczną rukolę z ogródka, a w dniu wyjazdu, niedzielnie były dodatkowo croissanty i tylko niektórym brakowało jakiegoś lokalnego sera, bo faktycznie nie było żadnego.
Po opowieściach rodzinnych, Giuseppe zachęcił nas do spaceru po obejściu, a kiedy wróciliśmy, to o poranku na tarasie, gdzie czekał gospodarz, Maja z Ewą zaśpiewały O sole mio i usłyszały: complimenti.
Ten drugi dzień wrył nam się w pamięć jak żaden inny, ponieważ hasła: pesce i leszcze zostaną nam do końca życia jako wielka i jednocześnie błogosławiona w konsekwencji porażka restauracyjna i to chyba była największa porażka jaką ktokolwiek z nas miał okazję doświadczyć. Ale jak słusznie wieczorem zauważyła Joasia: gdyby tylko jedną osobę zrobili w konia, to byłoby nam przykro… Temat w szczegółach rozwinę później.
Ponieważ od rana pogoda była piękna, filmowa to pojechaliśmy na sam koniuszek obcasa włoskiego buta i to był pomysł Eli i jak po kilku dniach gorszej pogody stwierdziła Beatka: za ten pomysł należy się Eli medal!
Muszę jeszcze dodać coś na temat zjawiska, jakiego nikt z dwóch samochodów nie zauważył (przepytałam wszystkich), a które mnie zachwyciło! W trakcie podróży, po kilku kilometrach od naszej kwatery zobaczyłam po lewej stronie w ogrodzie na małym pagórku tuż przy drodze coś pięknego – były to wielkie zielone baniaki, gąsiory do wina poustawiane piętrowo, prześwietlone porannym słońcem. Ciągle potem o nich myślałam i mówiłam i chciałam do nich wrócić, ale za każdym razem jechaliśmy już inną drogą. Nikt nie wierzył w ich istnienie, aż po paru dniach, przy okazji przystanku na stacji benzynowej, ktoś zawołał: Basia, są twoje baniaki! I były w dużej ilości i różnych konfiguracjach i jeszcze do tego wątku powrócę.
A wracając do podróży na koniec obcasa, to tam na samym dole mapy urzekła nas totalnie Santa Maria di Leuca czyli w skrócie Leuca z portem i czekającą na nas łódką nr 10 Gio Beach, z godzinnym rejsem po morzu przy skałach i grotach. Ja odpadłam, bo kocham porty, nawet malutkie, a podpływanie do grot skalnych w morzu na odległość jednego metra to pierwsze takie moje doświadczenie w życiu. Tanio to nie kosztowało, ale Maja wynegocjowała zniżkę i wszyscy się zdecydowali i na pewno nie było jednej duszy, która by żałowała!
Na tej wysokości łączą się wody dwóch mórz: Morza Adriatyckiego i Morza Jońskiego. Przy odrobinie szczęścia, przy sprzyjających warunkach można zaobserwować granicę, gdzie mieszają się te dwa morza, które delikatnie różnią się barwą. Różnica jest efektem spotkania się dwóch prądów morskich: z Zatoki Taranto i z Canale d’Otranto.
Woda przy skałach, do których podpływaliśmy była krystalicznie czysta i miała cudowne zmieniające się kolory na małej przestrzeni zatoczek. Skały z najbliższej odległości wyrastały na olbrzymie góry z jakimiś dziurami w sklepieniach, nawisami, naciekami itp. Zrobienie zdjęć wymagało pewnej ekwilibrystyki. Głowa chodziła nam dookoła, a rejs niestety musiał się kiedyś skończyć na szarym (w porównaniu) lądzie.
Kiedy ochłonęliśmy po rejsie, to podjechaliśmy wysoko na klif, gdzie stoi najpiękniejszy zabytek miasta tj. kościół Zwiastowania NMP, który, jak uświadomiła nam Maja, powstał dla uczczenia faktu, że św. Piotr właśnie tutaj rozpoczął swoją misję we Włoszech i wędrówkę do Rzymu.
Mogliśmy podejść po monumentalnych schodach liczących 284 stopnie, ale woleliśmy je oglądać razem z mariną już z góry 🙂
Tam odbyło się pierwsze na trasie karmienie lokalnego apulijskiego, czarnego kotka niezawodnymi kabanosami Tarczyńskiego. Maja w jednym ręku trzymała notatki i je nam referowała, a w drugim cały czas dzierżyła kabanosa i nie wiadomo czy dla siebie czy dla kotka i bardzo zabawnie to wyglądało. Kotek był zaopiekowany, bo Wojtek już karmił go Tarczyńskim.
Z wielkiego tarasu na wzgórzu wokół kościoła rozpościera się przepiękny widok na morze, marinę i zabudowę miasteczka. Chcieliśmy sforsować metalową furtkę z łańcuchem przy kościele, żeby przejść na stronę morza i tutaj zadziałał Wojtek z męską siłą i podobnie jak z furtką w Bończy, poradził sobie bez problemu. A za furtką czekały na nas niesamowite horyzontalne widoki z kwitnącym i pięknie pachnącym drzewem pospornicy japońskiej (Pittosporum tobira) na pierwszym planie i ta pospornica z obłędnym zapachem towarzyszyła nam wszędzie.
Potem mieliśmy już azymut na Ristorante L’Incanto w pobliżu Ponte Ciolo i jak wieczorem zauważyła Ewa: to nie przypadek, że w nazwie mają słowo, które kojarzy się jednoznacznie z kantowaniem.
Ale przed degustacją mogliśmy jeszcze przy moście delektować się z bliska w towarzystwie murków i opuncji, pięknymi makami, które wszędzie na całej trasie wędrówek urzekały nas swoją urodą, bujnymi wielkim kępami, całymi łąkami, albo bukietami wyrastającymi wprost z betonu!
Na moście był jeszcze zakup kaparów prosto z obwoźnego handlu samochodowego i to był wstęp do kantowania, który ujawnił się przy konfrontacji z cenami w dalszych miejscach. Było oczywiście zachwalanie, wąchanie, degustowanie i inne marketingowe chwyty. W efekcie kapary z Ponte Ciolo kupione w większej ilości, jedliśmy codziennie wieczorem i jako bardzo słone trudno je było nam wykończyć.
Pod mostem był wspaniały, głęboki, skalisty wąwóz z zatoczką morza, które wdarło się tutaj pewnie miliony lat temu. Kryształowa woda czarowała różnymi kolorami, a wąwóz nieznanymi nam kwiatami. Na każdym poziomie zejścia i podejścia odsłaniał się inny widok skał, wody i roślinności, a zeszliśmy w dół, potem w górę i nie marudziliśmy długo, bo czekała już polecana przez Martynę (uczyła kiedyś Beatkę włoskiego) z mężem Apulijczykiem, restauracja na skarpie z zachwycającym widokiem na Adriatyk, w której zawsze się zatrzymują. Ale może tylko na kawę, jak słusznie potem podejrzewała Beatka…
W restauracji praktycznie nie było gości i wyskoczyło do nas dwóch opalonych na czarno i wytatuowanych mięśniaków, którzy czarowali nas Lewandowskim (otwierał wszystkie drzwi!), Bońkiem, Piątkiem, Zielińskim, Milikiem itd. i od razu zaproponowali świeżą rybę prosto z morza w dwóch wersjach, po czym natychmiast zabrali karty, żeby nie przyszło nam do głowy studiować cen. Pewnie i tak na niewiele by się to zdało, bo cena ryby podawana jest zwykle za 10 dkg i wpadki cenowe z daniem na wagę pewnie każdy kiedyś przerobił. Dwie osoby uratowały się przed finansową porażką, bo ja zamówiłam spaghetti aglio olio z peperoncino, a Ewa sałatkę z owoców morza, ale to nie znaczy, że rachunek dla nas był przyzwoity, bo tam nic nie było przyzwoite! A leszcz, którego udało mi się uwiecznić miał uśmiech od ucha do ucha i dopiero później to zauważyłam, bo robiąc zdjęcie nie wiedziałam jeszcze, że się śmieje.
Nie ma co ukrywać: rachunek grozy opiewał na 300 euro!!! Bez zupy, kawy, herbaty, wina, deserów, bajerów. Tylko trzy butelki wody jako jedyny dodatek ekstra do jedzenia!
Zanim dostaliśmy rachunek i kiedy trochę już przymarzaliśmy w cieniu pod dachem, Joasia rzuciła bardzo prorocze hasło, że rozgrzejemy się przy płaceniu, ale nikt nie przypuszczał, że do tego stopnia.
Tak naprawdę analiza szczegółów nastąpiła wieczorem przy wspólnym stole, bo na początku byliśmy wszyscy w ciężkim szoku, niektórzy zaniemówili i daleko nam było do wesołości i natychmiast postanowiliśmy, że to koniec z restauracjami, robimy zakupy i gotujemy sami. Musimy to sobie odbić i tak robiliśmy, a to wspólne gotowanie, siekanie, szykowanie dawało nam wielką frajdę, zwłaszcza że mieliśmy do dyspozycji kuchnie z pełnym wyposażeniem (oprócz hotelu przy lotnisku w Bari). Przy okazji okryliśmy warzywo, które było w smaku czymś pomiędzy ogórkiem i cukinią – delikatne, słodkawe i tak mi smakowało, że przywiozłam to do domu i Ela też. Oficjalnie widniało w sklepie jako ogórek, ale obok były normalne ogórki. Jedliśmy pyszne spaghetti z bakłażanem, z cukinią, była carbonara, były różne kolorowe sałatki, zawsze czerwone wytrawne wino i koszt na osobę po kilka euro!
Trzeba koniecznie dodać, że był też pewien sponsoring dwóch osób tj. Mai – sprzedaż autorskiej książki “Ponte Vecchio” i Beatki – sprzedaż ozdobnych jaj, za co byliśmy bardzo wdzięczni!
Wieczorem przy rozliczaniu dopadła nas totalna głupawka, płakaliśmy ze śmiechu, napięcie zeszło, a mocne postanowienie omijania restauracji podtrzymywało na duchu. Przypominaliśmy sobie rady z blogów, żeby jeść tam, gdzie siedzą miejscowi, gdzie nie ma spektakularnych widoków czy wystroju wnętrza, ale jest smacznie, domowo i niedrogo.
Najpierw jednak ustaliliśmy fakty: okazało się, że policzyli nam o jedną sałatkę za dużo, ryba też była częściowo podwójnie policzona, a napiwek, który zostawiliśmy im na stole, został jako coperto już wliczony do rachunku! Płaciło się sprytnie przy barze, a nie przy stoliku i nie było sytuacji na analizę i ewentualną reklamację. Musieliśmy zagrać honorowych bogaczy do końca, ale Maja obiecała, że wystawi im odpowiednią opinię!
A tak już na marginesie, to serwowany leszcz (sarago) prosto z morza okazał się bardzo ościsty i Joasia przy bardzo wesołej już kolacji rzuciła hasło, że trafiła im się grupa leszczy, które dały się nabrać. Gdziekolwiek później widzieliśmy hasło pesce (ryba) przy restauracjach, wołaliśmy głośno – tylko nie pesce!
Powrót do przyjaznego, pachnącego domu i sadu był dodatkowo po drodze osłodzony nieformalną wizytą w starym sadzie oliwnym z drzewami liczącymi setki, a może nawet tysiące lat, przynajmniej tak wyglądały i bardzo trudno było nam je opuścić, bo każde drzewo to osobne, unikatowe dzieło sztuki wyrzeźbione przez naturę na czerwonej ziemi. Napisałam, że wizyta była nieformalna, bo są też płatne oprowadzania z przewodnikiem, o czym mówiła Maja przed wyjazdem. Na szczęście nie była to nasza jedyna wizyta w starym gaju oliwnym.
Po gaju podjechaliśmy jeszcze do jakiejś Torre czyli starej wieży na skale, bo było ich na trasie mnóstwo i co chwilę widzieliśmy drogowskazy z jakąś Torre. Wieża jak wieża, okrągła, kamienna, częściowo zachowana, ale widoki skał wokół na wysokiej skarpie, o zachodzie słońca rekompensowały wszystko 🙂 Ta konkretnie nazywała się Torre di Porto Miggiano i była praktycznie na terenie Santa Cesarea Terme, do którego to malutkiego miasteczka też podjechaliśmy, żeby zobaczyć wielki zaskakujący architekturą mauretański Palazzo Sticchi (w remoncie) nad samym morzem i potężne drzewo figowe, które wyrastało przy pałacu z betonu i dodatkowo przy samym pniu zasilane było wentylatorem! W ogóle ilość kwiatów i drzew wyrastających w Apulii z betonu zdumiewała nas na każdym kroku. Santa Cesarea Terme to uzdrowisko słynące z leczniczych wód termalnych.
Ostatnim akcentem podróżniczym tego dnia było oglądanie gór Albanii z szosy i chociaż gołym okiem widziałam zarysy, to aparat ich najwyraźniej nie widział. Nikt z nas nie miał urządzenia z potężnym zoomem, a czasami bardzo by się przydał, zwłaszcza w naszym wieku. Odległość do Albanii przez Morze Adriatyckie wynosiła w tym miejscu zaledwie 72 km.
3 dzień, 5 maja czwartek
To był dzień na perełkę morza Jońskiego po drugiej stronie obcasa czyli starożytne Gallipoli częściowo usytuowane na wyspie i na opowieści Janusza o Castello i innych zabytkach, tylko, że trafialiśmy na chwilową zamkniętość, albo zupełną nieczynność i to dopadało nas w różnych miejscach Apulii, ale i tak zobaczyliśmy Zamek Aragoński, Bastion Rivellino, różne piękne pałace i Fontannę Grecką uważaną za najstarszą we Włoszech. Nie wpuściła nas do bazyliki patronka miasta św. Agata, bo się remontowała, jakieś zdjęcia robiliśmy przez kraty, ale akurat tą świętą chcę się kiedyś zająć, bo wpadła mi w oko przy okazji jednej z włoskich lektur.
W okolicy nieczynnej bazyliki spotkaliśmy Polkę, pracującą w restauracji, która mieszka tam od 15 lat i na nasze pytanie: co pani poleca w Gallipoli? Odpowiedziała, że nie ma tam nic ciekawego, co wywołało wybuch śmiechu. Okazało się, że na początku była zachwycona, a potem wszystko spowszedniało…
Widok długiej piaszczystej plaży ściągnął mnie z deptaka na dół jak magnes i nie przeszkadzało mi, że otoczona jest betonem. Chciałam moczyć nogi w żywej, morskiej wodzie, Ewa poszła moim śladem, a potem przy okazji różnych innych kamienistych plaż, które często były naturalną, piękną, ale niedostępną swoistą skalną betonozą wspominaliśmy z rozrzewnieniem nasze bałtyckie piaszczyste, przyjazne wszędzie plaże z lasami sosnowymi.
Zdumiało nas wybudowane w starym porcie niedaleko zamku jakieś nowoczesne wielopiętrowe koromysło, które bardzo zgrzytało w takim otoczeniu i wszędzie wchodziło w kadr. Czyżby zadziałały lokalne układy nieliczące się z historią i estetyką miejsca?
To w Gallipoli przed starym, historycznym budynkiem Biblioteca Comunale, którego w wąskiej uliczce nikt nie mógł ogarnąć smartfonem w całości razem z wielkim drzewem akacji, Wojtek nauczył nas robić panoramiczne zdjęcia. Byliśmy zachwyceni i bardzo wdzięczni! Snuliśmy się wąskimi uliczkami, przepychaliśmy się z samochodami i skuterami i chłonęliśmy niespiesznie klimat tego niewielkiego, uroczego miasta.
W drodze powrotnej, w ramach założonego planu zatrzymywania się wszędzie tam, gdzie coś przykuje naszą uwagę, obejrzeliśmy ciekawy obiekt przeznaczony do organizacji imprez w Nardo – Oasi Quattro Colonne (pierwotnie Torre del Fiume) czyli cztery zabytkowe wieże nad samym morzem Jońskim, których historia sięga XVI wieku. O Nardo Janusz też opowiadał nam kiedyś na Italomanii.
Potem samochody stanęły dęba na widok długiego muru w Santa Caterina di Nardo, z którego spływały kaskady różowych rozchodników. Widzieliśmy je w paru miejscach, ale ich gęstość i ilość w tym miejscu na tle śnieżnobiałej willi powaliła nas.
Potem był mały wyskok biegiem dla mnie, żebym mogła utrwalić dwa murale w Nardo jako moje pierwsze naoczne zagraniczne murale, a potem była zaplanowana już Calimera, w której Maja opowiedziała nam na wielkim rynku małego miasteczka o kilkunastu greckich miasteczkach opisanych przez Nią na naszej stronie pt. Kawałek Grecji na Salento.
Calimera to po grecku „dzień dobry” i Maja pamięta to słowo z dawnych lat, z wakacji spędzanych w Grecji. Marzyła, żeby tu dotrzeć, posłuchać na żywo starszych ludzi mówiących w Grico i nagrać rozmowę z nimi i to się udało! Bardzo lubię takie miasteczka z lokalnym klimatem, bez turystów, z mieszkańcami siadającymi na rynku, w podcieniach, rozmawiającymi o codzienności. Trudno było Mai zrozumieć wszystko, o czym mówili, bo była to mieszanka włoskiego i dialektów.
4 dzień, 6 maja piątek
Tego dnia czekało na nas Lecce, największe miasto Salento, barokowa perła południa Włoch prezentowana przez Ewę, ale to znowu nie znaczy, że miasto czekało z otwartymi drzwiami, bo trochę klamek musieliśmy pocałować…
Zaraz przy wejściu na Starówkę przy Porta San Biagio usłyszeliśmy wrzawę, radosne okrzyki i wystrzały błyszczących konfetti. Okazało się, że to wychodzą z Akademii Sztuk Pięknych szczęśliwi absolwenci, którym udało się obronić dyplom. Ponieważ Ela załapała się na wieniec laurowy w Materze to i w Lecce chciała mieć w nim zdjęcie, ale zagadnięta Włoszka sądziła, że Ela chce go sobie przywłaszczyć i widać było zaniepokojenie na jej twarzy. Oczywiście hasło: per uno momento uspokoiło absolwentkę i Ela mogła uwiecznić się w wieńcu 🙂
Potem rozdzieliliśmy się, bo nie wszyscy chcieli zwiedzać Katedrę Wniebowzięcia NMP i trzy osoby tj. Ela, Wojtek i ja snuliśmy się niespiesznie po starych zakamarkach miasta i naszym największym odkryciem była niezwykle oryginalna para turystów artystów (bo to na pewno byli artyści) – siwa pani z tatuażami w dzierganych pomarańczach i pan w granatach, w spodenkach do kolan i golfie. Nie zdążyliśmy zrobić im zdjęcia en face więc potem idąc już całą grupą, Ela polowała na nich ze smartfonem w ręku z nadzieją, że na pewno się trafią i weszli prosto na nas, ale Eli z tych emocji telefon odmówił posłuszeństwa! Chwilę potem udało się jednak ich uchwycić. Po drodze na jednej z kapliczek wotywnych za katedrą widzieliśmy bardzo ciekawy mural podpisany szablonem Banksy’ego i w jego stylu, ale raczej nie był to oryginalny Bansky, na którego wystawę trafiliśmy w Bari w Teatro Margherita.
Mural przedstawia Madonnę kołyszącą łódź zapewne imigrantów i jest bardzo symboliczny, przynoszący nadzieję. Ten Banksy czy nie Banksy – dyskusja we Włoszech trwa od półtora roku, bardzo mi się spodobał.
Ze spaceru po Lecce zabrałam spory, rozgałęziony kawałek rośliny, który strącili z donicy panowie przy remoncie kamienicy i przewiozłam go do Bari, a na lotnisku, dzięki wstawiennictwu Mai, udało się go zabrać do samolotu w podręcznym bagażu, razem zresztą z porcelanową Porta Fortuna (różana pąka) na rocznicę Kluboteki.
Roślinka nazywa się aeonium i ma wiele odmian, ale chyba najpiękniejsza odmiana w pastelowych kolorach była w naszej kwaterze w Mattinacie. Padło hasło, żeby ją rozmnożyć i porozdawać na pamiątkę, ale na razie stoi w wodzie i nie mam czasu się nią zająć. W transporcie trochę ucierpiała i straciła kilka gałązek.
Ewa zaprowadziła nas do wielkiego Anfiteatro Romano w środku miasta, który okazał się tak naprawdę mniejszą częścią pierwotnego teatru i zrobił na nas duże wrażenie. Amfiteatr wyglądał na zabytkowy i niedostępny, ale widziałam zdjęcia z rockowych koncertów, z ustawioną sceną pod murem. Tam nad amfiteatrem, przy samym historycznym murze, siedząc na starych, kamiennych ławach posilaliśmy się kanapkami zrobionymi w domu, bo jeszcze nie dodałam, że oprócz gotowanych wspólnie kolacji po przygodzie z leszczami przeszliśmy na kanapki na drogę, a że zabraliśmy ze sobą z Warszawy co nieco, to było je z czego robić – kiełbasa krakowska sucha, paszteciki, pyszny domowy pasztet Mai, żółte sery plus lokalna sałata lodowa. Oczywiście nie mogło zabraknąć wspomnianych już cieniutkich kabanosów Tarczyńskiego sprawdzonych na poprzednim wyjeździe. Nie wiem ile paczek zabraliśmy ze sobą, ale ratowaliśmy się nimi codziennie i dokarmialiśmy naturalnie apulijskie koty, a nawet z braku pieczywa gołębie w starym parku w Trani. Sprawdziły się też różne zagryzaki: suszone morele, jabłka, migdały, kamyczki, mieszanki orzechów itp.
Trochę przypadkiem ewakuując się dalej od pana, który właśnie karmił gołębie w Lecce i bardzo chciał nawiązać rozmowę, weszliśmy na ogromne drzewo z nieprawdopodobnym pniem, które chyba było okazem cinnamomum camphora czyli cynamonowca kamforowego. Tak mi wyszło z porównania liści i owoców w aplikacji PlantNet, która bardzo przydaje się na wyjazdach.
Szukając odpoczynku dla nóg poszliśmy do starego historycznego Parco Villa Comunale i posiedzieliśmy sobie trochę, przy okazji znowu podziwiając nieznane nam kwiaty i krzewy.
Wracając z Lecce zrobiliśmy zakupy w Melpignano i zjechaliśmy na kolację do domu, kombinując po drodze czy nie wybrać się wieczorem do podświetlonego miasta, ale względy dla zmęczonych naszych dzielnych kierowców zwyciężyły i odpuściliśmy sobie ten pomysł, zwłaszcza, że nie było gwarancji czy poza sezonem zabytki są tak samo oświetlone. Jedyne podświetlone nocą miasto jakie mieliśmy okazję oglądać to było Bari, kiedy wybraliśmy się do Gianny, ale o tym potem.
5 dzień, 7 maja sobota
Tego dnia przewidziane było do zwiedzania Otranto, które przed wyjazdem przygotowywała Hania i chociaż straszyli burzami i to co godzina, pogoda była piękna, ciepła, słoneczna i całe szczęście, bo na trasie mieliśmy kilka naturalnych atrakcji pod gołym niebem.
Rano przed wyjazdem, w szopie naszego obejścia, gospodarz z pomocnikiem urzynali nam na życzenie po kawałku drewna z drzewa oliwnego i targaliśmy do Warszawy te ciężkie, serdeczne pamiątki z wyjątkowego miejsca.
A w Otranto, które jest malutkim miasteczkiem liczącym ok. 6 tys. mieszkańców, znowu lekko się podzieliliśmy, bo my dwie z Ewą darowałyśmy sobie potężny Zamek Aragoński (Castello Aragonese), z którego jak słyszałyśmy był piękny widok, ale my też z trochę niższego poziomu miałyśmy piękne widoki.
Chodziłyśmy po uliczkach, sklepikach, czego efektem była rozmowa ze sprzedawczynią, która puściła nam na smartfonie jakąś bardzo tam znaną piosenkę Vasco Rossi „Come nelle favole” (Jak w bajkach), a słowa refrenu namalowane były na kamiennym sercu i pani je nam śpiewała. Przeczytałam ciekawostkę, że jeden z teledysków nagrał dla Rossiego Roman Polański. https://www.youtube.com/watch?v=tWL1mGwbof8
Kiedy spacerowaliśmy już razem, Ewa zobaczyła świetną letnią sukienkę – ponczo i w związku z wątpliwościami prosiła nas: powiedzcie, żebym to sobie kupiła i usłyszała: kup sobie! Odeszła, wróciła, kupiła, założyła i od razu zaszpanowała, bo sukienka jest świetna na letnie wyjazdy i bardzo Ewie pasuje 🙂 Zbiorowa odpowiedzialność ułatwiła zakup sukienki i pomogła też przy wyborze Porta Fortuna dla Kluboteki na uroczystość 13 maja w Domu Kultury Alternatywy. Ten apulijski talizman przynoszący szczęście raz jest symbolem kwiatu karczocha, raz szyszki, a czasami zakwitającego kwiatu róży (różana pąka) i nazywany jest Pomo lub Pumo Pugliese i jest dosłownie wszędzie i w różnych formach do kupienia, ale jest też wszechobecnym elementem dekoracji domów np. balustrad balkonowych.
Zaledwie 3 km od centrum Otranto znajduje się zupełnie niezwykłe miejsce jakim jest jeziorko po odkrywkowej kopalni boksytów Cava di Bauxite. Dojście po zwykłej łące zupełnie nie zapowiadało tego czarownego miejsca, w którym ziemia ma obłędne odcienie czerwieni, a woda nisko w wielkiej dziurze w ziemi, jakiś ciemny odcień turkusu i wszystko dwa kroki od błękitnego morza.
Po kopalni boksytów były cudne skały Torre Sant’Andrea z formacjami skalnymi o wyjątkowych kształtach i jest to chyba najbardziej malowniczy fragment wybrzeża Apulii. Strome, skalne klify, wystające z turkusowej wody, samotne, wysokie słupy skalne, romantyczne łuki pod którymi chlupocze morska woda, jakieś zatoczki… To jest miejsce na delektowanie się nim przez co najmniej pół dnia, ale czekała na nas jeszcze inna atrakcja – Grotta della Poesia, która jest najpiękniejszym naturalnym basenem w Apulii, a jest wynikiem zawalenia się stropu groty. Basen naturalny, ale płatny i też wart pozostania w nim na dłużej. Według National Geographic znajduje się w pierwszej dziesiątce najpiękniejszych naturalnych zbiorników wodnych na świecie. Zatoka otoczona malowniczymi skalistymi krajobrazami i wypełniona czystymi, błękitnymi wodami Adriatyku, gwarantuje niezapomniane wrażenia. Romantyczną nazwę wyjaśnia starożytna legenda: piękna księżniczka uwielbiała pływać w lokalnych wodach, co zainspirowało poetów w całej Apulii do zebrania się w tym miejscu i wychwalania jej piękna.
Naturalny basen jest częścią kompleksu archeologicznego Roca Vecchia. W okolicy, oprócz niedawnych wykopalisk średniowiecznej osady, można zobaczyć lochy, krypty i ruiny budynków z różnych epok, począwszy od epoki brązu, ale to sobie już darowaliśmy, bo zmęczenie dawało się we znaki.
Po całym dniu wędrówek w słońcu i tylu odwiedzanych miejscach czuliśmy rzeczywiście silne zmęczenie i pusta plaża z przyjaznym piaskiem w San Foca, na której zrobiliśmy desant i po której chodziliśmy niespiesznie mocząc nogi, podziałała na nas jak balsam, jak darmowe SPA, jak leczenie słoną wodą i bryzą morską. To naprawdę było niesamowite, odżyliśmy! Obiecaliśmy sobie, że musimy to powtórzyć, że tak powinniśmy kończyć każdy dzień, ale że znajdziemy własną plażę w Mattinacie to tego nie przewidywaliśmy!
To nie była jednak ostatnia atrakcja tego dnia, bo gdzieś już w pobliżu naszego domu w jakimś nieoczywistym miejscu przy wąskiej, dojazdowej drodze, wzdłuż muru jakich tam wiele zatrzymało nas zjawisko pt. gigantyczne agawy mutanty! Bo normalne to one nie były. Poprosiłam Maję, żeby zapozowała przy takiej agawie, bo tylko w tej konfrontacji można było zorientować się w proporcjach, a przecież Maja do malutkich kobiet nie należy 🙂 Nigdzie indziej nie widzieliśmy czegoś takiego, a zjechaliśmy przecież prawie 1400 km. Beatka, na której te agawy zrobiły ogromne wrażenie mówiła potem, że objeżdżała przecież Stany Zjednoczone i nawet tam nie widziała takich gigantów!
6 dzień, 8 maja niedziela
To był nasz ostatni dzień w pięknej salentyńskiej hacjendzie, niestety, niestety. Czekała nas długa droga na północ na Gargano do Mattinaty. Na niedzielne śniadanie oprócz świeżo upieczonych, pachnących ciast były też croissanty i zaraz po śniadaniu u naszego gospodarza Giuseppe zakupiliśmy oliwy własnej produkcji. Ponieważ Ewa zapytała gospodarza o jakiś papier do przetarcia szyb z kurzu, to zaraz przyciągnął szlauch i umył nam obydwa samochody! A ponieważ zapytaliśmy też o możliwość zakupu jajek, to Giuseppe poszedł do kur i dosyć długo nie wracał, ale kiedy wrócił to miał dla nas venti (20) świeżych jaj jako regalo czyli prezent! Było wspólne zdjęcie z Giuseppe i chyba żoną i był żal, że musimy opuścić to niezwykle przyjazne, piękne, klimatyczne miejsce z rodzinną tradycją. Zrobiliśmy sobie obietnicę, że kupimy album o Warszawie po włosku i wyślemy z odbitką wspólnego zdjęcia.
Po drodze dwa razy zatrzymywaliśmy się w gajach oliwnych próbując uwiecznić ulivi monumentali czyli monumentalne drzewa oliwne – niezwykłe, unikatowe rzeźby jakie tworzy każdy pień.
Naszym zaplanowanym przystankiem, wymarzonym przeze mnie i uwiecznionym na małym plakacie wirtualnej podróży do Apulii w 2020 r. było Monopoli – piękny port z niebieskim łódkami w zaułku starych domów skąpany w słońcu. Jeszcze w tle było wspomnienie dwóch modeli, blond bliźniaków z długimi włosami z targów turystycznych w PKiNie, którzy reklamowali Monopoli.
Zderzenie marzeń z rzeczywistością okazało się bolesne, bo to właśnie tam w porcie dopadła nas największa ulewa i potop, który spływał rzekami w pochyłych uliczkach. Gdzieś coś zagrzmiało, ale niegroźnie, natomiast ulewa uwięziła nas przy porcie na długo. A kogo uwięziła razem z nami? Oczywiście sporą, wesołą grupę młodych Polaków!
Kiedy idąc wzdłuż portu w coraz większym deszczu zobaczyliśmy ratunek czyli dużą bramę w budynku w środku portu, to od razu się tam skierowaliśmy i po dojściu wybuchnęliśmy śmiechem, bo brama była szczelnie wypełniona ludźmi! Niektórzy byli elegancko ubrani w garniturach. Za chwilę okazało się, że brama jest pułapką, bo jej środkiem zaczyna do portu spływać rzeka wody i z wielkim szumem wodospadu leci ze schodków do portu… Nie potrzebowaliśmy dużo czasu, żeby stwierdzić, że w kwestii ochrony obuwia przed zamoczeniem jest nam już wszystko jedno, bo w butach woda chlupotała wszystkim równo! Tylko kalosze, albo gumowe sandałki czy klapki na basen, albo gołe stopy jak wybrał jeden z Polaków, mogły nas uratować.
Uciekliśmy z bramy pod jakiś kawiarniany parasol (kelnerka wołała, że tam nie obsługuje) i wyciągnęliśmy kanapki i posilaliśmy się, a potem, kiedy deszcz trochę ustał, było wielkie przebieranie się w samochodach, bo walizki z całym dobytkiem mieliśmy na szczęście ze sobą. Oczywiście po dotarciu na nową kwaterę było wielkie suszenie wszystkiego z użyciem klimatyzacji nastawionej na wysoką temperaturę.
Po Monopoli był mały wspomniany przystanek na parkingu przy stacji benzynowej na potrzeby fizjologiczne gdzie Maja rozśmieszyła nas hasłem Boya-Żeleńskiego: wychodzę letki z cichej klozetki. I tam właśnie zobaczyłam już nie w słońcu niestety, tylko w deszczu, ale za to w dużych ilościach, moje zielone gąsiory w piętrowych dekoracyjnych kombinacjach i bardzo się ucieszyłam, że wcześniej nie była to fatamorgana. Ponieważ koniecznie chciałam wiedzieć gdzie mnie to szczęście spotkało i udowodniło, że nie miałam zwidów, to zaktualizowałam pogodę, żeby zobaczyć lokalizację i pokazało mi: Cala Sala-Portacola-Portalga. Te wielkie zielone banie do wina, czasami wypełnione korkami, powtarzały się potem jako element dekoracji w różnych restauracjach, kawiarniach, zaułkach i zawsze ten widok mnie cieszył.
Następnym i słonecznym już przystankiem była Barletta. w której poszukiwaliśmy miejsca do zjedzenia czegoś, ale wszystko było chiuso, co na wiele popołudniowych godzin dopadało nas wszędzie. Zapraszali od godziny 18.00 albo 20.00. Teraz siesta, koniec, kucharze wyszli, nie gotują, basta finito!
Z Barletty była jednak jakaś korzyść, bo Beatka z Mają weszły do informacji turystycznej i po długim czasie wyszły obładowane folderami i mapami dla wszystkich łącznie z Bożenką, która niedługo z rodziną wybiera się do Apulii. Pani w informacji była niezwykle uprzejma i szczodra.
Po drodze do Mattinaty mijaliśmy saliny w Margherita di Savoia u podnóża Gargano i to jest misa solna największa w Europie i druga na świecie po boliwijskiej. Jechaliśmy przez wiele kilometrów tuż przy wielkich basenach solnych, a ich rozmiary i ilość robiły duże wrażenie. Zatrzymaliśmy się tylko raz na fotografowanie flamingów w jeziorku po drugiej stronie szosy, ale obiecaliśmy sobie odwiedzenie salin w drodze powrotnej z Gargano i tak też zrobiliśmy.
Wreszcie zobaczyliśmy na horyzoncie góry, po prostu ścianę gór wyrastającą z płaskowyżu i to była nasza nowa codzienność, ale kiedy kierowani GPSem Wojtka zaczęliśmy się wspinać w tych górach do naszej kwatery Casa della Valle Gentile przy Contrada Tor di Lupo w Mattinacie szutrowymi ścieżkami na szerokość jednego samochodu ze stromymi zboczami, krzakami, które tarły o samochody i dotarliśmy do pionowego, jak nam się wydawało, wjazdu na posesję, to zwątpiliśmy i to bardzo! Emerytowany gospodarz Andrea z żoną już na nas czekał i mówił, że to dla nich niente problema. Wszystko okazuje się względne, bo kiedy potem jeżdżąc po Gargano widzieliśmy wszędzie na skarpach bramy i pionowe zjazdy do posesji, to nasz podjazd wydał się wręcz łagodny…
Trzeba chylić głęboko czoło przed naszymi kierowcami, bo żaden wjazd, ani wyjazd nie był „na raz”, potrzebne było łamanie się samochodem, żeby nie zaczepić o mur, albo nie spaść ze skarpy! Dla bezpieczeństwa manewry te wykonywali sami kierowcy bez pasażerów, a my patrzyliśmy z podziwem na ich umiejętności.
Oprócz gospodarzy przywitały nas dzwonki krów ukrytych w drzewach na zboczach, które towarzyszyły nam codziennie łącznie z nocą i miało to wielki urok. Gdzieś w drzewach i krzakach ukryte były po sąsiedzku jakieś gospodarstwa z ujadającymi psami latającymi potem luzem przed samochodami.
Nasze obejście było położone na wielu tarasach, a z najwyższego, gdzie jedliśmy śniadania widać było między zboczami zadrzewionych gór taflę morza. Wszystko to na zewnątrz było zadbane, obsadzone drzewami, krzewami, kwiatami, automatycznie podlewane i miało razem z kilkoma kotami wielki urok, ale wnętrze domu zostało okrzyknięte kurnikiem – niskie, bardzo zagracone zbieranymi od lat rzeczami, mało funkcjonalne, z zardzewiałą kuchnią non funziona (nadawała się tylko do wymiany) zapalaną łuczywem, albo świeczką z drugiej kuchni. Jak to często bywa, znacznie lepiej wszystko prezentowało się na słonecznych zdjęciach dobrze zaaranżowanych bez nadmiaru przedmiotów. Ela miała tam wrażenie, że to jest dacza na działce i ja też miałam od początku wrażenie, że właściciele mieszkający tu na co dzień od dawna, udostępnili nam ją na parę dni. Ta domowość miała też swoisty urok.
Maja dowiedziała się od gospodarza o studni kopanej przez całą górę do głębokości 200 m i wielkiej cysternie na wodę i z tego widać, że budowanie i utrzymanie domu wysoko w górach wymaga wysiłku i nakładów i stąd może wyższe ceny, bo chociaż bez śniadania i w gorszym niewątpliwie standardzie cena za nocleg była wyższa, a jeszcze na koniec Andrea zażyczył sobie do ręki opłaty klimatycznej po 1 € od osoby.
Nie da się ukryć, że po luksusowym Salento, gdzie płaciliśmy taniej łącznie ze śniadaniem, był to pewien wstrząs, ale pomału zaczęliśmy wszystko ogarniać, robić miejsce na nasze rzeczy, bo tego brakowało i kiedy zasiedliśmy do kolacji z wielkiej i pysznej cebulowej jajecznicy z 20 jaj od Giuseppe i dodatkiem wina to odtajaliśmy. Bo czerwone wytrawne wino było do każdej kolacji i chociaż kupowaliśmy jakieś tańsze w marketach, to wszystkie były bardzo smaczne.
Miejsce zaczynało nabierać uroku, ale lokalizacja naszej kwatery uświadomiła nam, że plany wieczornego wyskoku na kolację do jakiegoś lokalu w okolicy absolutnie wzięły w łeb, bo nikt nie wyobrażał sobie powrotu po ciemku w górach i wjeżdżania na posesję… Zwłaszcza że któregoś dnia, kiedy to nawigacja wskazała inną dróżkę i zamiast kilku obiecywanych minut górką, zrobiło się 18 kilometrów naddanej drogi w tak wąskich lokalnych serpentynach, że zwątpiliśmy i nastąpił bardzo trudny manewr wycofywania samochodów, bo dalej już się po prostu nie dało jechać, to na samą myśl, że miałoby to nas spotkać nocą skóra cierpła.
7 dzień, 9 maja poniedziałek
Podczas śniadania na górnym tarasie przy pięknym słońcu, z widokiem na morze nastroje były już znacznie lepsze. Ostatecznie po kilku tarasowych śniadaniach i kolacjach wyjeżdżaliśmy w dobrych nastrojach, a gospodarz prosił o opinie te dobre i te złe jakby przeczuwając, że nie wszystko nas zachwyciło. Stwierdziliśmy zgodnie, że niewiele by potrzeba, żeby te wnętrza uporządkować i zrobić bardziej funkcjonalne i przyjazne.
Kiedy któregoś dnia, w związku z problemami zdrowotnymi Ewy, kilka osób rozważało pozostanie z Ewą tj. Joasia i ja, to powiem szczerze, że przy tej pięknej słonecznej pogodzie zostałybyśmy z przyjemnością w tym ogrodzie, na tych tarasach, z tymi kotami i dzwonkami krów w oddali i na pewno byłaby to piękna stopklatka do zapamiętania, przynajmniej dla mnie!
Zwłaszcza, że stopniowo odkrywaliśmy różne atrakcje obejścia i okolicy, a to owocujące nieśpliki japońskie na drzewie podobne do moreli, ale bez futerka, trochę jak małe jabłuszka z wielkimi gładkimi pestkami w środku, a to jedną sztukę dorodnego karczocha pod nieśplikiem, a to owocujące drzewko cytrynowe i ogromne dmuchawce i wielkie maki itd.
Przywiozłam pestki i owoce nieśplika, który przy jedzeniu był jeszcze cierpki i wykręcał, ale niektóre owoce były dojrzałe i słodkie. Okazało się, że w sumie mam 9 pestek i wsadziłam je przy kwiatkach w cztery różne miejsca i zrobiłam sobie ściągawkę ile gdzie. Nie wiem czy coś wyrośnie, ale np. cztery cytrynki z pestek rosną. Ostatniego wieczoru w Bari przy zakupach zobaczyliśmy w wielkim markecie nasze nieśpliki pod hasłem nespole, bardzo dojrzałe, ale importowane z Hiszpanii, a kosztowały wcale niemało, bo 4,99 € za kg.
Wracając do planu zwiedzania, to tego dnia wybraliśmy się do Monte Sant’Angelo i jednego z najsłynniejszych w kościele katolickim sanktuariów ku czci św. Michała Archanioła, które Maja bardzo chciała odwiedzić mając w sercu specjalne intencje dla syna Michała. Samo miasteczko jest najwyżej położone na całym półwyspie – 843 m.n.p.m. Kościół zbudowany głęboko pod ziemią w prawdziwej grocie, w której ok. 500 roku objawił się św. Michał Archanioł, robi wrażenie. Akurat kiedy zeszliśmy na dół zaczynało się nabożeństwo, a dzień wcześniej 8 maja odbywały się centralne uroczystości odpustowe obchodzone na Monte Sant’Angelo, bo to jest rocznica objawień Św. Michała Archanioła.
Ciekawostką jest, że od 1996 r. sanktuarium opiekują się polscy księża ze zgromadzenia św. Michała Archanioła, potocznie zwani michalitami. Chodziliśmy potem po tym białym miasteczku góra dół, bo na Gargano wszystko jest góra – dół.
A przy castello nagraliśmy teledysk dla Bogusia Tanti auguri, bo Maja miała przeciek z FB, że Boguś ma urodziny, a potem mieliśmy przeciek, że śpiewy dotarły do adresata.
Następnie na trasie była Foresta Umbra czyli wielki, zaskakujący las będący częścią Parku Narodowego Gargano. Jest on tak malowniczy i niezwykły, że został wpisany na listę UNESCO. Ze śródziemnomorskich oliwek i opuncji nagrzanych słońcem wskoczyliśmy nagle do ciemnego, chłodnego lasu z wielkimi bukami i paprociami i niesamowitym śpiewem ptaków. Myśleliśmy wcześniej: las jak las, może dla Włochów to atrakcja, ale my mamy takich lasów na pęczki i możemy go sobie darować. Na szczęście nie darowaliśmy i dotarliśmy do cudownego niewielkiego laghetto. To było szczególne doświadczenie, bo to wyglądało tak jakbyśmy nagle przenieśli się z gorącego południa na chłodną północ Europy. W ogóle całe Gargano było gęsto zadrzewione, zalesione, zielone i widzieliśmy to codziennie choćby z naszych tarasów w Mattinacie, co było sporym kontrastem w porównaniu z południem Apulii. Na Salento dominowały gaje oliwne, często uschnięte, a jeśli żyły w pełni, to przecież miały kolor lekko szarawy. Ma to wielki urok w połączeniu z czerwoną ziemią, ale to nigdy nie jest soczysta zieleń jaką mamy w Polsce czy jaką zobaczyliśmy w Foresta Umbra.
Potem w okolicy Vieste trafiło nam się wreszcie prawdziwe trabucco czyli starożytne urządzenie służące do łowienia ryb. Wszystkie trabucco w Apulii są pod ochroną, a w niektórych z nich w okolicach Peschici zorganizowano knajpki. W dzień łowi się ryby, a wieczorem można wpaść na aperitif z przepięknym widokiem. Nie powiem, trochę nam się to marzyło…
Chcąc dotrzeć do Vieste trafiliśmy na ciągnące się ulicami nieprzebrane tłumy ludzi, którzy ubrani po zęby nie wyglądali na plażowiczów i okazało się, że to są pielgrzymi, uczestnicy jakiejś festy ku czci św. Maryi i oznaczało to zamkniętość wszystkiego. Restauracja, która przyciągnęła nas siedzącymi w ogródku Włochami okazała się chiuso, bo oni tylko dojadali, a kucharze już mieli siestę…
Poratował nas pobliski bar połączony ze sklepem i tam serwowano na życzenie kanapki z dowolnym nadzieniem. Byliśmy jedynymi klientami i zostaliśmy świetnie obsłużeni. Wszyscy po kolei zamawiali kanapki z bułką, szynką, albo serem, albo jednym i drugim i nadzienie można było sobie wybrać. Przeczekałam wszystkich zamawiających i ostatnia przede mną była Ela i tu, konsultując tematy z Mają po włosku, zaczęło się zamawianie przez Elę różnych wędlin, serów do spróbowania i chociaż wszystko było bez bułki i robionej kanapki to trochę to trwało zwłaszcza, że na końcu Ela zamawiała jeszcze kawę.
Kiedy sprzedawca usłyszał moje zamówienie: solo pane con prosciutto (tylko chleb z szynką) zawołał: bravo! Bardzo mnie to rozbawiło. Niestety bułki już wszystkie zostały wydane więc sprzedawca skierował się do gabloty, w której leżał jedyny cały duży chleb i kiedy chciał go ukroić, Maja natychmiast głośno po włosku zaprotestowała, bo chleb był już upatrzony do kupienia dla Grupy. Na szczęście sprzedawca znalazł jakiś zaczęty kawałek i dostałam kanapkę takiej wielkości, że jadłam ją na raty przez trzy dni.
Przy naszych zakupach na kolację sprzedawca wczuł się przy okazji w rolę wspomagacza – kucharza i doradzał (trafnie) jakie sosy do spaghetti kupić i jak je przyrządzać. Po czym ocenił, że nasza miara czyli paczka makaronu 500 dkg na 8 osób to stanowczo za mało, co zostało uwzględnione wieczorem!
Większość Grupy wybrała się potem na obejście Vieste, a Ewa od razu zaraz po zaparkowaniu przy piaszczystej plaży została na niej, natomiast ja po zakupach dołączyłam do Ewy i zbierałyśmy na pamiątkę trochę muszli, a było ich tam w pewnym miejscu odkrytym przez Ewę zatrzęsienie. Trafiła się też grupa młodych wesołych Włochów, z których jeden okazał się jakimś podobno znanym komikiem występującym w teatrach i oczywiście wszyscy byli miłośnikami calcio i sypali nazwiskami naszych znanych piłkarzy.
Plaża ma wielki urok, bo stoi na niej wielka skalista iglica oderwana od ściany klifu i ta plaża nazywa się Pizzomunno.
Na kolację było pyszne spaghetti z polecanym sosem, sałatka i czerwone wino – najlepszy sprawdzony zestaw i nieważne szczegóły, ważne co się nawinie.
8 dzień, 10 maja wtorek
Tego dnia po tarasowym słonecznym śniadaniu pielgrzymowaliśmy serpentynami do Ojca Pio w San Giovanni Rotondo. Czekał na nas zabalsamowany, jak żywy, w ładnych sandałkach w Sanktuarium, do którego podjechaliśmy miejskim autobusem. Po drodze z parkingu, w warzywniaku naszą uwagę przyciągnęły dziwne czereśnie „z zielonymi dziećmi”. Sprzedawca dał mi jedną do spróbowania i była bardzo smaczna. Byłam pewna, że wrócimy tą samą drogą i kupię dla wszystkich większą ilość, ale nie było mi dane.
Ela przed Sanktuarium przekazała nam garść informacji o życiu, niewiarygodnych wręcz cudach i szczególnych właściwościach Ojca Pio i wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy jak nam się objawi ten święty w lokalnej podziemnej restauracji.
To co nas pozytywnie zaskoczyło, to brak po drodze jakichkolwiek komercyjnych reklam, zapowiedzi sanktuarium, straganów z pamiątkami itp. Pusto, cicho, spokojnie i co chwilę grupki Polaków.
Samo Sanktuarium nowoczesne, zaprojektowane i postawione na początku XXI w., wypełnione w korytarzach stonowaną mozaiką, w środku świątyni kapało jakimś bizantyjskim złotem i nie bardzo nam się podobało. Jestem pewna, że nie podobałoby się Ojcu Pio żyjącemu w skromnej celi klasztornej.
Jeszcze przed wyjazdem Ewa bała się ogromnej ilości schodów do nieba jakie są obok Sanktuarium, przekonana, że wszyscy będą na nie wchodzić, ale na miejscu Maja zapytała strażnika czy jest winda na górę i zobaczyła bardzo zgorszony jego wzrok i usłyszała: to jest droga krzyżowa! Nie wspinaliśmy się na nią zgodnie.
Obok sanktuarium działa olbrzymi szpital „Dom Ulgi w Cierpieniu”, jeden z najbardziej nowoczesnych i najlepiej zaopatrzonych szpitali we Włoszech i w całej Europie.
Na pewno zapowiadane wielkim bilbordem przy sanktuarium, uroczystości 20-lecia kanonizacji Ojca Pio przypadające 16 czerwca 2022 r. ściągną tam rzesze pielgrzymów i ożywią to miejsce. Nasz Papież Jan Paweł II dokonał najpierw beatyfikacji w 1999 r. a potem kanonizacji Ojca Pio w 2002 r.
San Giovanni Rotondo było domem św. Ojca Pio z Pietrelciny od 1916 r. do śmierci w 1968 r. i jest drugim po Lourdes najczęściej odwiedzanym miejscem pielgrzymek na świecie.
Zjechaliśmy autobusem na dół do miasta taniej, bo pani czekająca na przystanku powiedziała, że w sklepiku obok bilety są tańsze niż u kierowcy i po długiej restauracyjnej wstrzemięźliwości doszliśmy do wniosku, że pora coś zjeść w lokalu. Nie wiem już jakim cudem przy nieczynności wszystkiego – może to było zaciągnięcie języka przez Beatkę i Maję w warzywniaku, może GPS Wojtka, a może wstawiennictwo Ojca Pio, ale trafiliśmy w jakimś totalnym ślepym, maleńkim zaułku na drzwi do piwnicznej restauracji „FIL & MAX”. I stał się cud – miło, klimatycznie, artystycznie, dostępnie cenowo, smacznie i z błogosławieństwem św. Ojca Pio! Bo na końcu przyszedł do nas właściciel z wielkimi portretami Ojca Pio i wręczył je wszystkim osobiście (jeśli para to jeden). Chwilę potem, po obdarowaniu go w rewanżu trochę zużytym w podróży obrazkiem Jezu ufam Tobie kojarzonym ze św. Faustyną, każdy dostał przepustkę do nieba i po krzyżyku. Maja wróciła z rozmowy z właścicielem lokalu z wyraźnym wzruszeniem, z garścią starych krzyżyków, z których każdy był inny, z gwarancją pójścia do raju każdego, kto będzie miał przy sobie w chwili odejścia do lepszego świata wydrukowaną modlitwę: Gesù, per il tuo nome, salvaci. Okazało się, że św. Faustyna jest bardzo bliska temu Włochowi, że zna jej życiorys i że modli się do niej i do Ojca Pio.
Niezwykłym finałem dnia i całego pobytu było popołudnie na przepięknej, małej, lokalnej plaży w naszej Mattinacie (pod latarnią najciemniej), na której mogliśmy tylko powtarzać: que bello! Cała pusta, senna, zalana zachodzącym słońcem plaża na tyłach portu była dla nas, a nagłe pojawienie się na niej eleganckiego Włocha z biuściatą panienką rodem z bunga-bunga tj. w złotych szpilach i lśniącej sukience ledwo za pupę, która kładła się na kamykach i pozowała jako syrena, było jakimś kuriozalnym, ale bardzo włoskim akcentem. To był elektryzujący wszystkich specjalny bonus, nie mogliśmy od nich oczu oderwać i oczywiście polowaliśmy na okazję do zrobienia zdjęć z każdej strony. Beatka była w tej uprzywilejowanej sytuacji, że miała okazję obserwować karkołomne zejście panienki po schodach od strony hotelu, co z takimi obcasami nie było łatwe. Potem to dziewczę co chwilę trząsało nóżkami, bo musiało wysypywać kamyki z butów… W końcu ta para z kosmosu zeszła ze sceny i mogliśmy dalej delektować się cichą plażą.
Tam poczułam coś, co kocham najbardziej: czas się zatrzymał w magicznym naturalnym miejscu, nastąpiła dłuuuuga STOPKLATKA. Nikt niczego nie zwiedzał, nie referował, każdy robił to co chciał, albo najczęściej nic nie robił, po prostu BYŁ. Byliśmy razem, ale osobno we włoskim dolce far niente, w otoczeniu wyjątkowej natury, skał, klifów, w świetle zachodzącego słońca, w cieple morza i w towarzystwie Toma Cruise’a, bo tak widziałam siedzącego pod skałą Wojtka w ciemnych okularach! Zdjęcie Wojtka pozostało mi jako synonim apulijskiego relaksu, którego za dużo przecież nie mieliśmy…
Potem sprawdziłam, że nasza plaża nazywa się Spiaggia di Tor di Lupo no i tak jakoś wyszło, że od Salento, od opowieści Giuseppe o wilkach te różne lupo prześladowały nas w wielu miejscach, bo lokale gastronomiczne miały w nazwie lupo i np. w Barletcie próbowaliśmy coś zjeść i negocjowaliśmy z managerem zamkniętej Lupo di Mare (Wilk Morski), podobnie było w Vieste, ale w Mattinacie plażowy lupo był dla nas bardzo przyjazny i wynagrodził wszystko 🙂
Na pożegnalną kolację Beatka zrobiła ogromną, wspaniałą sałatkę ze wszystkiego, co jeszcze mieliśmy ze sobą w zapasie. Oczywiście było też pożegnalne czerwone wino.
9 dzień, 11 maja środa
To był już dzień opuszczenia Mattinaty i powrotu do punktu wyjścia czyli Bari. W planie mieliśmy saliny i podzieliliśmy się samochodami, bo jeden chciał je zwiedzać, a drugi objechać z zewnątrz i potem przeczekać w mieście Margherita di Savoia.
Tak zrobiliśmy i naszym samochodem w bocznej drodze między basenami z solą odkryliśmy wielokilometrową ścieżkę rekreacyjną z biegaczami i rowerzystami, bo to widocznie działa jak naturalna, odkryta tężnia solankowa. Ekipa w drugim samochodzie dostała się nieformalnie do środka salin, oglądali pracę maszyn, załadunek, góry soli z bliska i mieli szansę zabrać soli ile chcieli (no prawie), ale o torebce zakamuflowanej w plecaku Beatka przypomniała sobie po czasie… W Margherita di Savoia, w oczekiwaniu na drugi samochód, dopadliśmy pod kościołem stragan i zakupiłyśmy z Ewą wielkie oliwki na wagę i suszone pomidory, ale pomidory okazały się pioruńsko słone podczas gdy kupowane przez Ewę na poprzednim wyjeździe były naturalne. Ja je kupiłam z myślą o bratowej, a poniewczasie pacnęłam się w głowę, bo przecież bratowa sama suszy pomidory z własnej plantacji!
Pamiętam, że kiedy chwilę później siedziałam z Januszem na jakiejś ławce przy plaży, to rozmawialiśmy o dwóch straconych latach nauki włoskiego, które praktycznie nic nam w głowie nie zostawiły, a powinny dużo… Uświadomiłam to sobie podczas rozmowy z Beatką, która będąc w salinach chciała namierzyć naszą lokalizację, więc poszłam z telefonem przy uchu do straganu i chciałam zapytać o tę ulicę a pamiętałam tylko questa via. Beatka natychmiast pomogła i powiedziałam to wspomniane wyżej zdanie: come si chiama questa via?
Na tym wyjeździe nauczyłam się potrzebnego mi zdania: per me acqua bollente per favore, którego mało miałam okazji używać z racji naszej programowej wstrzemięźliwości od wizyt w restauracjach 🙂
Następnym i ostatnim już z zaplanowanych do odkrycia przystanków podróży było urokliwe nadmorskie Trani, w którym życie toczy się wokół dużego portu, ale zanim dotarliśmy do portu, delektowaliśmy się odpoczynkiem w Villa Comunale Trani czyli przepięknym starym miejskim parku z wielkimi palmami, starymi drzewami, rzeźbami i fontannami. W tym to parku specjalnie dla nas otwarto toaletę, bo jakiś Włoch na rowerze ściągnął babcię klozetową, którą okazał się młody bezzębny mieszkaniec miasta.
Maja zapoznała nas bliżej z Trani, jego historią, w której zaskoczył nas motyw silnej społeczności żydowskiej, która osiedliła się tam wieki temu. Okazuje się, że nawet dzisiaj Trani jest żydowską stolicą Apulii.
Niestety osławiona pięknem Bazylika katedralna św. Mikołaja Pielgrzyma (Cattedrale San Nicola Pellegrino), w której zdaje się brał ślub syn Andrei naszego gospodarza, nie była dostępna i mogliśmy zobaczyć jedynie fragment. Natomiast sam widok białej katedry otoczonej palmami i oblanej z kilku stron błękitnym morzem w połączeniu z lazurem nieba jaki nam się trafił i białymi żaglówkami na horyzoncie między palmami był urzekający, bardzo malarski.
Zaś historia świętego, który był Grekiem i który chociaż wyśmiewany, nieustająco recytował Kyrie elejson jest zadziwiająca. Zmarł w wieku zaledwie 19 lat w opinii raczej szalonego niż świętego, a cuda za jego wstawiennictwem zaczęły się po jego śmierci.
Maja powiedziała, że Trani należy do międzynarodowego ruchu miast Cittaslow, co szczególnie mnie ucieszyło, bo ten ruch wymyślony we Włoszech ciągle wisi do opracowania na naszą stronę. W ramach włoskiego slow zjedliśmy w przyportowej gelaterii lody, bo lody były jedzone często, a ponieważ były to moje jedyne lody jakie jadłam w Apulii, to ich smak utkwił mi wyjątkowo, bo też dodatkowo nawiązał do lodów w Materze, które ciągle pamiętam. To było limone e zenzero czyli cytrynowo-imbirowy kwaskowy sorbet z kandyzowanym imbirem i ze słodką bitą śmietaną na wierzchu na moje życzenie. Pycha! Doszłam później do wniosku, że to właśnie ten smak został mi z całego wyjazdu jako lokalny, apulijski, wyjątkowy. Na moje zdziwienie dodatkiem bitej śmietany kilka osób stwierdziło, że oczywiście serwują takie w Warszawie na życzenie, ale opowiadałam o tym Uli i znajomym i nikt się z tym nie spotkał. Oczywiście nie chodzi o deser lodowy, tylko same lody w waflu albo małym kubeczku.
Wieczorem dotarliśmy do hotelu w Bari tuż przy lotnisku i ten hotel okazał się cały automatyczny bez żywego człowieka! Klucze w kolorowych skrzyneczkach przy drzwiach, otwieranych na szyfr ze smartfona Eli, w środku kolorowe pasy na podłodze adekwatne do koloru skrzyneczki z kluczami itp. Mieliśmy duże, sąsiadujące ze sobą loggie, ale nie było już sytuacji na korzystanie z nich. Były małe kawki z ekspresu, który Beatka rozszyfrowała, bo wyglądał na zepsuty, ale nie był.
Po zakwaterowaniu zaplanowana była kolacja u Gianny w Da Gianna na Starówce blisko Katedry św. Mikołaja, chociaż wcale nie mieliśmy pewności czy Gianna przetrwała i czy nas będzie pamiętać. Przetrwała i pamiętała!!! Ewa niestety zrezygnowała z wyjścia ze względu na dokuczające biodra, ale przy wszystkich wędrówkach była naprawdę bardzo dzielna, a Gianna, która z Ewą w 2019 r. śpiewała, tańczyła i rozbierała się, doskonale pamiętała swoją partnerkę w tych szaleństwach.
Gianna odchudzona o 30 kg, ale nie widzieliśmy różnicy, bo przecież mogła tak przytyć w koronie i potem zrzucić, była tak samo męska z jeżem na głowie, jeszcze bardziej wytatuowana, w szerokich szarawarach i poznała nas od razu! Powiedziała, że ma nagranie z pamiętnymi śpiewami i tańcami! Na kolację proponowała rapę (rzepa), ale Maja natychmiast wykrzyknęła: rapa no!!! bo odezwało się wspomnienie z Matery czyli niejadalnego miejscowego przysmaku – rzepy z rybą.
Nie było już pysznych funghi czyli grzybów, ale zamówiliśmy wszyscy orecchiette, po czym skończyło się na czterech porcjach orecchiette i trzech porcjach spaghetti we wspólnych misach, bo to było wszystko co zostało w kuchni 🙂 Bardzo nam pasowało takie jedzenie do podziału ze wspólnej michy. Po grupowym zdjęciu Gianna wszystkich po kolei wyściskała i oczywiście zapraszała.
10 dzień, 12 maja czwartek
Tego dnia pobudka była skoro świt, bo kierowcy musieli zdać jeszcze samochody, a lot mieliśmy o 9.05. Wszystko się udało bez przeszkód. Dolecieliśmy szczęśliwie i w Warszawie wiatr urywał nam głowy zaraz po wychyleniu się z samolotu, jakbyśmy byli gdzieś nad włoskim morzem, a nie w naszej stolicy. Oczywiście wróciliśmy pełni niezliczonej ilości wrażeń, niedospani, bo przecież odsypia się dopiero po powrocie, z tysiącami zdjęć, które wymagają selekcji, obróbki i z którymi Wojtek będzie miał pełne ręce roboty, a my dzięki nim będziemy wracać wszelkimi możliwymi zmysłami do przeżytych chwil.
Kiedy wysiadłam z autobusu 175 i przysiadłam na przystanku przy Filtrowej, żeby zadzwonić do córki to zobaczyłam, że na mojej niebieskiej apaszce spaceruje sobie biedronka i jakoś bardzo się ucieszyłam, bo skojarzyło mi się to z filmem „Pod słońcem Toskanii” 🙂
Aktualizacja 2023-08-22
Kochani,
dziś rano Giuseppe przysłał zdjęcia nowego basenu w “naszej” Masserii! Bez słowa komentarza, najwyraźniej chciał, by przemówił obraz! No pięknie, wcale się nie dziwię, że się chwali i dzieli radością! Czy pod tymi zdjęciami kryje się jakaś delikatna dla nas sugestia??? 🙂
4 komentarze