Friuli-Wenecja Julijska stopniowo nas wciągała i stopniowo zauroczała, a były to zauroczenia małe i duże, wiejskie i miejskie, spodziewane i zupełnie nieoczekiwane, czasami bardzo zaskakujące. Początkowa plaskatość, wręcz mazowieckość zamieniała się w ramach dalszych wypraw w pofalowanie i w lekką górzystość z rzekami rwącymi, przecinanymi kaskadami, albo szeroko rozlanymi jak urzekająca, pokochana przez Pasoliniego i Hemingwaya roztokowa, dzika rzeka Tagliamento o turkusowym kolorze. W jej pobliżu wielokrotnie przejeżdżaliśmy i ją podziwialiśmy, ale nie mieliśmy okazji nad nią pobyć i bliżej poczuć.
Zresztą kilka innych zaplanowanych punktów też odpadło m.in. Grotta Gigante, Monumento Foiba di Basovizza, Marano Lagunare, Carnia czy Ariis z mgłą sprzedawaną w puszkach opisaną przez Beatkę w Ciekawostkach.
Ale za to była jedna nieplanowana, fantastyczna eskapada do legendarnego miasta, która wynagrodziła wszystko!
Nasza czwarta już wyprawa do Italii była najdłuższą z dotychczasowych i trwała 11 pełnych dni, 11 nocy, które trudno nazwać pełnymi z racji różnych wydarzeń, a dwunasty dzień był tylko dniem powrotu z pobudką o 4 rano. Długość pobytu była w pewien sposób wymuszona ofertą Wizzaira, bo samoloty do Wenecji latały w tym czasie tylko we wtorki i soboty.
Była to również najliczniejsza Grupa dwunastu osób, w tym pięciu osób wyjeżdżających po raz pierwszy. W pewnym sensie był to więc wyjazd eksperymentalny. Przejechaliśmy ponad 1700 km trzema samochodami (Nissan i dwa Volkswageny) wypożyczonymi na cały pobyt wcześniej w Warszawie i odebranymi na lotnisku w Wenecji, odwiedziliśmy łącznie 24 miasta i miejsca, które miastami nie były. Codziennie robiliśmy od 13 do 17 tys. kroków, co w obliczeniach zegarka Joasi dało 165 km jakie przeszliśmy! Zdrowotnie trzymaliśmy się dzielnie, ale katar solidarnie przechodził z osoby na osobę, również po powrocie. To, co nas jeszcze trzymało i co jest podstawą wspólnych wyjazdów to poczucie humoru. Bez tego ani rusz!
Zwiedzając, generalnie poruszaliśmy się razem, ale czasami rozdzielaliśmy się, a zdarzało się, że kilka osób robiło sobie wagary od kolejnych zabytków.
Wróciliśmy bardzo zadowoleni i jednocześnie wykończeni. Nie pierwszy raz😊
Po ubiegłorocznej relacji, którą nie powiem jak długo pisałam wgryzając się w historię, obiecałam sobie, że już tego nie zrobię, że każdy może zgłębić w różnych źródłach szczegółowe dzieje miast, zamków, pałaców, klasztorów itp., albo wybrać się na prezentację naszej podróży w Klubotece 28 listopada o godz. 18.00, na którą już teraz wszystkich serdecznie zapraszamy!
Ale ta moja relacja siłą rzeczy krótka nie będzie, bo ciekawych miejsc było dużo, nie wspominając o wrażeniach.
Zakwaterowanie po długich wspólnych poszukiwaniach znaleźliśmy w Ca degli Aironi (Czaple) w Cittanova Torre di Mosto w Wenecji Euganejskiej bez żadnych sąsiadów, za to wśród winnic, pól uprawnych, topolowych plantacji, kanałów wodnych, czapli, kalii w rowach, sów na drzewach, nocnych odgłosów natury i swojskiego zapachu gnojówki. Generalnie byliśmy na terenie rolniczym.
Plan był zupełnie inny, bo chcieliśmy zakotwiczyć gdzieś w centrum Friuli Wenecji Julijskiej, może bliżej gór i mieć promienisty dojazd do różnych miejsc w regionie. Oczywiście rozbiliśmy się o możliwość znalezienia noclegu dla takiej ilości osób z podziałem na pokoje, łazienki, z parterowymi łóżkami (ofert z piętrowymi nie brakuje), z kuchnią, miejscem do wspólnych posiłków, z bezpłatnym, bezpiecznym parkingiem, ze zwrotną kaucją i jeszcze w rozsądnej cenie. Marzyła nam się miejscówka nad Adriatykiem, ale ceny nas osłabiły i sprowadziły na ziemię.
Kwatera składająca się z dwóch zlepionych domów idealna może nie była, ale w rozsądnej cenie, blisko lotniska, co oszczędziło nam szukania hotelu na ostatnią noc.
Była jakoś skrojona pod naszą Grupę i po małych przemeblowaniach doskonale się sprawdziła, zwłaszcza, że pogoda pozwoliła nam jeść wiele śniadań i kolacji pod gołym niebem i bez komarów (kilka sztuk się nie liczy). To była wielka wartość w porównaniu z ubiegłym rokiem, kiedy ani razu pogoda nam na to nie pozwoliła. Było w tej naszej kwaterze kilka ciekawostek np. w części domu bardziej rustykalnej nie było w drzwiach normalnych klamek tylko jakieś przedpotopowe skobelki!
Tradycyjnie zabraliśmy ze sobą różne produkty i już nie udawaliśmy, że to tylko na pierwsze śniadanie i kolację. Wyjadaliśmy je przez cały pobyt, a były wśród nich wyroby własne np. pasztet Mai, pieczeń Eli, dżem Bożenki. Produkt, który obrósł już legendą na naszych wyjazdach, czyli cieniutkie kabanosy Tarczyńskiego co poniektórzy przywieźli nawet do domu. Za mało mieliśmy zwierzątek do karmienia! Jeszcze kilka paczek wspaniałomyślnie Bożenka – fantastyczna szefowa kuchni, zostawiła w lodówce.
Bożenka K. w kuchni i na zakupach to osobne zjawisko, jakiego jeszcze nie przerabialiśmy! Kiedy podziwialiśmy Jej sprawność i kreatywność w działaniu i zarządzaniu mówiła: kierowałam grupą dwustu osób to dwunastu nie ogarnę? Była niekwestionowaną szefową z gronem podkuchennych pomagierów, albo tylko obserwatorów obojga płci. Nikt nie podskakiwał! Serwowała nam pyszne spaghetti, włoskie pierożki z pesto, treściwe zupy pomidorowe, przeróżne sałatki, zapiekane bułeczki, jajecznice z boczkiem i cebulką itp. itd., a wszystko z uśmiechem i poczuciem humoru 😊 Dzięki takiej szefowej, w restauracjach byliśmy tylko trzy razy, bo pizzy na wynos i dań na jarmarku nie liczę. Po wyprawie zdania co do tego czy schudliśmy, czy jednak przytyliśmy były podzielone😊
Zaopatrywaliśmy się w Lidlu i zawsze po drodze jakiś się trafił i tam kupowaliśmy pieczywo (z kanapkami na wynos szło jak nic pięć bochenków!), masło, warzywa, owoce, dżemy, wino i niedawno odkryty pyszny napój gazowany wytwarzany z owoców gorzkich pomarańczy Chinotto. Można go dostać w niektórych włoskich sklepach w Warszawie np. Delikatesach Boscaro.
Bożenka mówiła: dobrze, że zakupy robimy w różnych Lidlach, bo gdyby tylko w jednym, to musieliby zacząć piec więcej chleba😊
Nie dziwiliśmy się, że właśnie marka Lidl jest tak wszechobecna we Friuli, ponieważ jest to niemiecka sieć, którą doskonale znają niemieckojęzyczni bardzo liczni turyści. W przeciwieństwie bowiem do poprzednich wypraw, gdzie często słyszeliśmy język polski, we Friuli dominował niemiecki już od pierwszego wypadu do Caorle.
Co nas jeszcze zaskoczyło?
-
- Hasło „Io sono Friuli Venezia Giulia” (Jestem Friuli-Wenecja Julijska) reklamujące wszędzie region, szczególnie eksponowane w punktach informacji turystycznej, od których prawie zawsze zaczynaliśmy zgarniając mapy i foldery i zostawiając nasze wizytówki. Zastanawiające hasło okazało się marką dającą świadectwo regionalnych przedsiębiorstw z produkcją rolno-spożywczą, ale też sposobem bycia i myślenia o regionie, utożsamieniem się z nim.
- Czaple białe, szare i zielone w pobliżu naszego domu, dzięki czemu szybko zrozumieliśmy pochodzenie jego nazwy. Przy wcześniejszych opadach deszczu i wodzie stojącej na polach widzieliśmy je codziennie, a potem się wysuszyło i czaple się przed nami trochę chowały…
- Szmaragdowo-turkusowy kolor wody w rzekach, który niejeden raz nas zachwycił.
- Ogromna ilość stojących przy drogach, albo w głębi pól opuszczonych domów z czerwonej cegły, naprawdę okazałych i często z ciekawą architekturą.
- Skąpa ilość kompozycji i dekoracji kwiatowych przy domach, tak bardzo powszechna i urocza w Apulii, ale za to rosnące w przydrożnych rowach całe zagony białych kalii!
- Pomniki koni i psów w zbożu, które okazały się rzeźbami zmarłego w zeszłym roku wybitnego przedstawiciela sztuki publicznej Alberto Garutti. Prace w polu, które widzieliśmy noszą tytuł: „Sztuka i rolnictwo”.
- Wielkie i częste połacie plantacji topól posadzonych równiutko w rzędach, z łysymi oskubanymi pniami i zielonymi pióropuszami liści. Okazało się to działaniem proekologicznym wobec rabunkowej gospodarki lasów w ostatnich wiekach we Włoszech, szczególnie w XIX w. Topole najlepiej sprawdzają się w tutejszym klimacie, a drewno pozyskane z nich jest tu podstawowym surowcem budowlanym i stolarskim.
- Toalety kucanki, czyli z dziurą w podłodze w restauracjach i kawiarniach i to zarówno męskich jak i damskich! Podobno bardziej higieniczne…
Co było największym podniebiennym odkryciem? Caffè Corretto Baileys.
Co było kulinarnym nieskonsumowanym rozczarowaniem? Trota, czyli pstrąg, bo wiedzieliśmy, że Friuli-Wenecja Julijska jest regionalnym rekordzistą w produkcji pstrągów w całej Italii. Polowaliśmy na tego pstrąga od początku i nigdzie go nie złowiliśmy… Najbardziej marzyła o tym Maja. Była pewna nadzieja na Sagra della Trota w Paderno dzielnicy Udine, ale nie dotarliśmy tam.
Co nas zachwycało podczas jazdy samochodem? Niesamowite spektakle chmur na niebie na tle odległych gór na horyzoncie. Bawiliśmy się w ich symboliczne odczytywanie i widzieliśmy twarze, pieski, mapę Włoch, UFO, kształt Australii, konie itp. Nasz codzienny piękny widok pasm górskich jednych za drugimi ma swój termin w malarstwie – perspektywa powietrzna, co uświadomiła nam Maja malarka, ale nasze żywe obrazy miały tę przewagę, że nie były płaskie i nie były iluzją.
Krótkie wprowadzenie: Friuli-Wenecja Julijska to najmłodszy włoski region (powstał w 1963 r.) z pogranicza Italii, Austrii i Słowenii leżący w północno-wschodniej części Włoch z czterema prowincjami: Triest – stolica regionu, Udine, Pordenone, Gorycja (Gorizia). Region ma bardzo ciekawą, ale i trudną historię i jak większość Włoch na północnym wschodzie, nie jest całkowicie włoski. To kraina o wielu smakach z językami: włoskim, friulskim, słoweńskim i niemieckim i różnymi lokalnymi dialektami w tym weneckim. Znaczną część mieszkańców regionu z ogólnej liczby ok. 1,2 mln stanowią mniejszości etniczne: Friulowie ok. 600 tys. oraz Słoweńcy – około 60 tys. Friuli jest jedynym włoskim regionem, który posiada cztery języki urzędowe: włoski, friulski, słoweński i niemiecki. Friulski jest nauczany w szkołach, a na uniwersytecie w Udine można studiować filologię friulską. Częstym widokiem dla nas były wielojęzyczne tablice z nazwami miejscowości.
1 dzień, 21 maja wtorek
Wylot z Lotniska Chopina mieliśmy o 6.10 więc zarwana, a dla niektórych w ogóle nieprzespana noc była gwarantowana, tym bardziej, że Wizzair sugerował stawienie się 2,5 godz. przed odlotem. Przylecieliśmy na Lotnisko Marco Polo w Wenecji o 8.10. Wenecja przywitała nas deszczem i wg wszelkich prognoz tak miało być praktycznie przez cały pobyt i w całym regionie.
Nie było! Na szczęście!
Lotniskowy terminal przywitał nas niezwykłą posadzką, a mianowicie obrazem Tycjana „Sapienza” (Mądrość) znajdującym się w Biblioteca Nazionale Marciana, która nazywana jest też Biblioteca di San Marco i oczywiście znajduje się w Wenecji przy Placu św. Marka.
Czekanie na wypożyczenie samochodów przez naszych trzech kierowców przedłużało się, więc Beatka poszła na przeszpiegi i wróciła z tekstem: siedzą, kawkę piją, koniaczek, no to pogoniłam towarzystwo! Uwierzyliśmy😊
Po rozpakowaniu się w Czapli pojechaliśmy w deszczu na zakupy do najbliższego Lidla i na pytanie: co dalej robimy, zakatarzona Joasia rzuciła propozycję, żeby jechać nad morze do pobliskiego Caorle na inhalacje – jak się okazało, świetną! Caorle w ten pierwszy dzień było w planie, ale nie w deszczu. Pogoda okazała się jednak dla nas więcej niż łaskawa😊
Caorle – Wenecja Euganejska
To rybackie miasteczko założone jeszcze w I w. słynie z niesamowitych rzeźb w kamieniu wzdłuż morskiego brzegu Scogliera Viva – Żywych klifów zapoczątkowanych przez rzeźbiarza z Treviso Sergio Longo, który w 1992 r. wyrzeźbił Neptuna, boga morza. Od tamtej pory do Caorle co roku w czerwcu przybywają na swoisty festiwal pracy twórczej rzeźbiarze nie tylko z Włoch, ale z całego świata – z Ameryki Południowej, Europy, Bliskiego i Dalekiego Wschodu, włączając Japonię. Powiększają tę prawdziwą nadmorską galerię sztuki, jedyną w swoim rodzaju na świecie!
Spacerowaliśmy wzdłuż pustej plaży w pelerynach i z parasolami, ale stopniowo niebo się przecierało. Zanim doszliśmy do kamiennych rzeźb wyszło słońce i od razu świat nabrał kolorów, zwłaszcza kiedy się jest nad morzem. Szliśmy promenadą i w pewnym momencie Maja poprosiła mnie, żebym się rozejrzała. Powiedziałam, że widzę hotel z napisem bellissima na budynku, a obok widzę napis bella vista, ale to nie było to, chociaż bardzo prorocze, bo nagle podskoczyłam z radości z okrzykiem: no niemożliwe! Był to widok rzeźby wielkiej dłoni z pędzlem autorstwa Lorenzo Quinna (syna Anthony’ego). Maja wiedziała co to dla mnie znaczy, bo od kilku lat śledzę jego twórczość i zbieram materiały do artykułu o nim na naszą stronę. W dodatku wybierając się w zeszłym roku do Lombardii mieliśmy nadzieję na instalację z jego rzeźbą na jeziorze Iseo, ale do realizacji projektu nie doszło. Tak więc niespodzianka i moja radość z oglądania jego rzeźby na własne oczy była przeogromna! Rzeźba podpisana była słowami: „An Image Is Worth A Thousand Words” (Obraz jest wart więcej niż tysiąc słów), a Lorenzo Quinn odsłonił ją zaledwie kilka miesięcy temu w Walentynki 14 lutego. Wielka dłoń z pędzlem zdaje się malować tysiącletnią dzwonnicę przy Piazza Vescovado i będzie prezentowana w Caorle do listopada tego roku.
Potem podziwialiśmy wiele wspomnianych sugestywnych rzeźb, które od kilkudziesięciu lat powstają w skałach falochronowych i przedstawiają bardzo różne motywy, symbole, stwory. Te rzeźby na szczęście zostają w Caorle na zawsze.
Przy pięknym słońcu poszliśmy na bajecznie kolorową starówkę z zamiarem posilenia się i usiedliśmy w ogródku pizzerii Mediterraneo Caorle (wł. Morze Śródziemne / Śródziemnomorski), ale nie od razu, bo kelnerka najpierw musiała powycierać mokre od deszczu krzesełka. Kiedy usiedliśmy, to jakoś zaraz ogródek wcześniej pusty wypełnił się gośćmi. Bożenka i Waldek zamówili wielką prostokątną, rodzinną pizzę, jakiej jeszcze nie widzieliśmy. Wszystkie pizze podali szybko i wszystkie były pyszne!
Na koniec jeszcze raz poszliśmy na nadmorską promenadę i ta sama plaża w słońcu była zupełnie inna niż kilka godzin wcześniej, a na wylocie z miasta upolowaliśmy w porcie trzy urocze murale, co mnie miłośniczkę murali zawsze cieszy.
Wieczorem w tej części domu, w której mieszkało osiem osób zjedliśmy przy połączonych stołach pierwszą wspólną kolację, sprawdzając jednocześnie pogodę na następny dzień i ten rytuał powtarzał się codziennie. Padało pytanie: co pokazują na jutro włoskie siły zbrojne? Podobnym rytuałem było ustawianie przez Wojtka razem z pozostałymi kierowcami tj. Andrzejem i Waldkiem pinezki w Google Maps określającej cel naszej kolejnej podróży, a to oznaczało, że samochody nie musiały trzymać się razem i często nie trzymały. Lubiliśmy też studiować papierową mapę rano albo wieczorem, bo każdy widział na niej odległości.
Elę czekała wyjątkowa noc na bujanym łóżku, o czym jeszcze nie wiedziała, ale kiedy następnego dnia zrobiła nam jego prezentację to umieraliśmy ze śmiechu😊
2 dzień, 22 maja środa
Akwileja
Wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO jest niedużym miasteczkiem z wielką przeszłością sięgającą II w. p.n.e. czasami nazywanym drugim Rzymem. To wielkie odkrycie Mai, która wybrała Akwileję do opracowania na wyjazd i ciągle nie ma jej dosyć! Aż trudno uwierzyć, ale pod koniec istnienia Cesarstwa Rzymskiego Akwileja liczyła od 70 do 100 tys. mieszkańców i była czwartym co do wielkości miastem w Italii! Teraz liczy zaledwie 3,3 tys. osób. Do jej prawdziwej sławy i rozkwitu przyczynił się bursztyn, który od I w.n.e. przywożony był znad naszego Bałtyku. W Akwilei zaczynał się i kończył bursztynowy szlak. Taka ciekawostka: dmuchane szkło, które wszyscy znają z Murano, zaczęto produkować w Akwilei tysiąc lat wcześniej!
W drodze do rzymskich zabytków trafiliśmy na pole maków, które Maja we Friuli niezmiennie nazywała popłuczynami po makach Apulijskich. Trudno było polemizować z tą opinią, bo nic nie zastąpi nieprawdopodobnych majowych łanów maków w Apulii…
Potem oglądaliśmy ruiny Forum Romanum i Porto Fluviale Romano – port rzeki Akilis, który kiedyś był kluczową strukturą w mieście, a po wyjściu z bazyliki mijaliśmy rzymską nekropolię z pierwszych wieków cesarstwa. Na końcu ruin starego portu zaskoczył nas tekturowy Pier Paolo Pasolini, który był tam jako żywy w 1957 r.
Basilica di Santa Maria Assunta z pocz. XI w. (Bazylika Matki Bożej Wniebowziętej) to unikat z największą na świecie zachowaną mozaiką wczesnochrześcijańską o powierzchni 760 m² o motywach figuralnych i ornamentalnych. Widzieliśmy tam np. wiele wersji Węzłów Salomona, w których mistykę wierzyli Komaskowie.
Nasz rodak, historyk sztuki hrabia Karol Lanckoroński miał wielkie zasługi w odrestaurowaniu bazyliki z freskami, odkrytymi dopiero na początku XX w. W uznaniu jego zasług Akwileja w 1906 r. nadała mu honorowe obywatelstwo.
W wielkich katakumbach długo poszukiwaliśmy w posadzce walki jasności tj. koguta (symbol świtu) z żółwiem (symbol ciemności i zamykania się w skorupie), które dzięki Wojtkowi zakończyły się sukcesem😊
Legenda głosi, że wiarę chrześcijańską krzewił w Akwilei sam św. Marek.
Grado
Ten nadmorski kurort położony na lagunie uznawanej za jedną z najpiękniejszych nad Adriatykiem nazywany jest L’isola del Sole / Wyspą Słońca lub historycznie Pierwszą Wenecją.
Grado określane jest też mianem “pierwszej plaży Adriatyku” dla turystów z Austrii, Czech, Niemiec, ale i Polski, bo mieszkańcy tych krajów mogą dotrzeć tutaj stosunkowo najszybciej.
Dostaliśmy się do Grado jadąc groblą zbudowaną na lagunie w 1936 r., która położyła kres izolacji miasta i mijając przeważnie niezamieszkałe wyspy, których jest w okolicy ok. trzydziestu. Widzieliśmy jednak z daleka jedną z trzech zamieszkałych – Barbanę, która była celem naszej pospiesznej eskapady z Akwilei, bo chcieliśmy zdążyć na ostatni rejs o 15.00. Udało się! Półgodzinna podróż motorówką po lagunie przy pięknej pogodzie z widokami ptactwa na wysepkach dała nam sporo frajdy.
Wyspa Barbana
Na tej malutkiej wyspie o pow. 3 km² mieści się Santuario di Santa Maria di Barbana z VI w. zamieszkane przez mnichów benedyktyńskich i będące od wieków miejscem kultu maryjnego, do którego przybywają pielgrzymki nie tylko z Włoch, ale z całego świata. Dzieje się tak szczególnie w pierwszą niedzielę lipca, kiedy od wczesnego ranka odbywa się procesja łodzi z flagami po lagunie z Grado do Barbana i to musi niesamowicie wyglądać.
Sanktuarium przywitało nas głośnym biciem dzwonów, a w środku w cichej i pustej świątyni zaskoczyła nas ogromna ilość obrazów wotywnych od posadzki do sklepienia, często podpisanych P.G.R., co kojarzy nam się oczywiście z PRL, ale we Włoszech stanowi skrót: Per Grazia Ricevuta (Za otrzymaną łaskę). Obrazy otaczały szczelnie każdy przystanek drogi krzyżowej. Do tej pory spotkaliśmy się z tym tylko w Santuario della Madonna della Ceriola na szczycie Wyspy Isola, ale tam obrazków było niedużo i były małe. Każdy obraz opowiada osobną historię cudu. Każdy jest wotum dla Maryi w podzięce za uratowanie z morskich odmętów, albo w innych dramatycznych okolicznościach.
Hania poczuła na wyspie dobrą energię i najchętniej zostałaby tam dłużej, podobnie jak my wszyscy, ale ostatni rejs czekał na nas nieubłaganie i również na niektórych pracowników sanktuarium mieszkających na lądzie.
Wróciliśmy motorówką do Grado i tam w pobliżu portu zjedliśmy pierwsze lody przy granatowych chmurach zapowiadających burzę. Właśnie w obawie przed burzą zaczęły się poszukiwania restauracji z tradycyjną lokalną zupą rybną Boreto a la graisana. Polecana w internecie Trattoria Al Pescatore Cucina Tipica Del Pesce nad samym kanałem okazała się akurat tego dnia zamknięta. Do zamkniętości w ciągu dnia, czyli hasła chiuso zdążyliśmy się już przyzwyczaić, ale na całodzienne chiuso w środku tygodnia jeszcze nie trafiliśmy. A propos zupy rybnej to warto wyjaśnić, że mieszkańcy tych niegdyś ubogich terenów przyzwyczajeni byli do robienia dużo za niewiele i że zupa Boreto to danie, które powstało z potrzeby rybaków zamieszkujących lagunę. Chcieli po prostu wykorzystywać ryby nie nadające się do sprzedaży na rynku. To mogły być kawałki turbota, żabnicy, barweny, albo cefalo z dodatkiem czosnku, octu winnego, oliwy, soli, dużej ilości pieprzu i mąki z białej polenty.
Nasze poszukiwania zakończyły się w Ristorante Mare Monti zupą opisaną w menu jako pesce (rybna), ale w talerzach zupą z ośmiornic i innych morskich stworów jak przegrzebki czy kalmary, które niektórym stawały w gardle… Chyba trochę szkoda, że wcześniej dostaliśmy gorące, panierowane, chrupiące czekadełko polane zielonym pesto, nadziewane kwiatem dyni i serem, co to niektórym pachniało rybą, a nawet wigilijnym śledziem w cieście, bo mogło być ono pysznym deserem po zupie!
O pomyłkę w zapachu nie było trudno, bo cała restauracja bardzo intensywnie pachniała rybami. Zapewne dlatego, że dopiero otworzyła się po przerwie i wszystko na świeżo dla nas gotowali. Zupy à la rybna nie jadłam, ale słychać było przy stole zdecydowane pochwały jej smaku😊
Żadna burza nas nie dopadła, chociaż straszyła grzmotami więc poszliśmy w zachodzącym słońcu na małą, ale uroczą starówkę z zamkniętą już Bazyliką św. Eufemii z VI w. i małą Bazyliką Santa Maria delle Grazie z V w., bo Grado jest bardzo stare i w VI i VII w. była tam siedziba Patriarchatu Akwilei. W ogóle oba miasta leżące blisko siebie łączy podobna przeszłość najazdów, grabieży, wzlotów i upadków.
Z historycznego punktu widzenia Grado można uznać za „córkę” Akwilei i w pewnym stopniu „matkę” Wenecji, bo w kościelnej historii było rodzicem regionalnej stolicy Veneto. Grado miało też „austriacki epizod”, bo począwszy od 1815 r. należało przez 100 lat do Austrii i do dziś widać wpływy germańskiej kultury i nie dziwi, że dwa miasta partnerskie to miasta austriackie.
Już na sam koniec spacerowaliśmy nadmorską promenadą z romantycznymi widokami zachodzącego słońca.
To jednak nie był koniec wieczornych widoków tego dnia, bo jadąc groblą Maja siedząca po lewej stronie robiła zdjęcie za zdjęciem laguny i kiedy w Czapli je przeglądała zawołała: a co to takiego? Zrobiła na tym odcinku 23 zdjęcia i tylko jedno zdjęcie przedstawia coś bardzo dziwnego, bo na wcześniejszych i późniejszych tego nie ma!
Kiedy pokazałyśmy to zdjęcie Hani interesującej się energiami i sprawami duchowymi to stwierdziła, że chyba objawił się tu jakiś inny wymiar, ale może jest jakieś proste wytłumaczenie bez tajemniczych teorii?
Tylko, że to zdjęcie ma swoją dalszą zaskakującą historię, bo kiedy byłam z autorką zdjęcia na Jej działce przez kilka dni i obie miałyśmy ze sobą laptopy, to poprosiła mnie, żebym przegrała Jej wszystkie zdjęcia z Friuli z telefonu na nowe pojemne USB, żeby mogła pokazywać rodzinie i znajomym na telewizorze. Niestety były jakieś komunikaty o blokadach więc przegrałam na swój laptop 2368 zdjęć. Trwało to kilkadziesiąt minut bez przerwy i ponieważ przygotowywałam na stronę tę relację, to po przegraniu zaczęłam przeglądać wszystkie zdjęcia po kolei myśląc o dodaniu jakiegoś ciekawego ujęcia.
Z wielkim zdumieniem zauważyłam, że wśród tych wszystkich zdjęć nie ma tego jednego ze zjawą, bo tak nazwałyśmy ten czarny komin wyłaniający się z wody. To było naprawdę dziwne i niewytłumaczalne! Potem postanowiłam walczyć ze zjawą i przegrałam z telefonu Mai na swojego laptopa tylko te 23 zdjęcia z grobli i zjawa pojawiła się!
Maja z satysfakcją stwierdziła: pokonałyśmy ją😊
3 dzień, 23 maja czwartek
Sesto al Reghena
Tego dnia pojechaliśmy do jednego z “I Borghi più belli d’Italia” (Najpiękniejsze Wioski we Włoszech), a konkretnie do znajdującego się w miasteczku opactwa benedyktyńskiego Santa Maria in Silvis z VIII w., gdzie również przywitały nas głośne dzwony z wieży i uroczy kotek. Wewnątrz nie można było robić zdjęć, co związane było z kradzieżą 27 dzieł sztuki w 2002 r. W pierwszej sali pokazano zdjęcia skradzionych dzieł. Czytałam, że pod koniec maja kilka dni po naszej wizycie, do opactwa wrócił obraz „Madonna Assunta” z 1851 r. odnaleziony u właściciela galerii w Dallas w USA, który nie był świadomy, że pochodzi z kradzieży. To wydarzenie odnotowano szeroko we włoskich mediach.
Bazylikę zbudowaną w stylu romańsko-bizantyjskim zdobi cykl fresków autorstwa szkoły Giotta z bardzo rzadkim “Lignum Vitae” – “Drzewem Życia”. W krypcie pod ołtarzem była kiedyś jego pracownia. Również w krypcie, w sarkofagu wyrzeźbionym z jednego kawałka marmuru z wizerunkami z okresu lombardzkiego znajduje się urna św. Anastazji od bólu głowy, od chorób psychicznych i od osób zakręconych – tak opowiadał o niej przewodnik. Bardzo aktualna święta.
Kościół posiada zaskakujący podział na wysoką piętrową część i pozostałą parterową. Kiedy zapytaliśmy o to przewodnika, powiedział nam, że ta wysoka część z ołtarzem była dla wybranych, żeby byli bliżej Boga, a ta na dole była dla mniej godnych i że tak było do średniowiecza, kiedy zaczęto niwelować te różnice.
Na koniec obeszliśmy otaczający opactwo park z małą rzeczką.
Cordovado / Sesto Al Reghena
Tropiąc ścieżki jakimi podążał Pier Paolo Pasolini i miejsca, które ukochał, w których wypoczywał i opiewał je w swoich wierszach, zajechaliśmy do kameralnego źródełka w zieleni, przyjemnym chłodzie i pięknym śpiewie ptaków Fontana di Venchieredo. Wracając zobaczyliśmy dojrzałe poziomki, więc rzuciliśmy się do zrywania, ale smakowo okazały się niejadalne! Do młyna nie dojechaliśmy.
Pordenone
To było następne na naszej trasie miasteczko – dawny średniowieczny port rzeczny. Miasto ciche, eleganckie z jednymi z najdłuższych w Europie arkadami na Corso Vittorio Emanuele, renesansowym rynkiem i wieloma zaułkami w wąskich uliczkach. Słynie z wydarzeń, w których nie mieliśmy szansy uczestniczyć, bo odbywają się w innych porach roku. Najważniejsze odbywa się w październiku – to słynny festiwal kina niemego Le Giornate del Cinema Muto (Pordenone Silent Film Festival) poświęcony badaniu pierwszych trzydziestu lat kina. Jest to pierwszy, największy i najważniejszy międzynarodowy festiwal poświęcony filmowi niememu. Podczas jubileuszowej 35. edycji w 2016 r. po raz pierwszy prezentowane były również filmy polskie.
Ciekawostką miasta jest to, że po II wojnie światowej lokalna firma Zanussi stała się światowym gigantem urządzeń gospodarstwa domowego. Firmę założyli kuzyni Krzysztofa Zanussiego i przekonywali go do pracy w branży AGD, ale nie dał się skusić, bo już marzył o reżyserowaniu filmów.
Spacerując po Corso Vittorio Emanuele trafiliśmy nieświadomie na prawdziwy symbol miasta tj. kawiarnię Caffe Municipio – Locale Storico dal 1870. Historia kawiarni sięga nawet 300 lat wstecz, bo zaczynała wtedy działalność jako „Caffè Vaticano”. Te włoskie historyczne kawiarnie przyciągała ewidentnie Beatka, która zbiera się (i zbiera😊) do napisania artykułu na ten temat na naszą stronę. Dobrze, że się nie spieszy, bo z Friuli doszły zaskakujące stare kawiarniane perełki!
Za namową Hani – ja niepijąca kawy, delektowałam się pierwszą Caffè Corretto Baileys no i zakochałam się! Oczywiście na tej jednej kawie Corretto podczas wyjazdu nie skończyło się.
Caffè Corretto to kawa Espresso z kilkoma kroplami alkoholu takiego jak Baileys (likier irlandzki), Grappa, Sambuca lub rum. Góralka Bożenka nazwała ją góralską kawą z prądem😊
Warto przy tej okazji obejrzeć bardzo zabawny filmik jaki Wojtek umieścił na końcu opracowania historii kawy na naszej stronie. Corretto również w nim występuje.
Właśnie w tej zabytkowej kawiarni w Pordenone Ela poczuła zew do zbierania ze świata małych torebeczek z cukrem z ciekawymi nadrukami, bo tam akurat wymyślili ilustrowanie ich znakami Zodiaku, natomiast w innych kawiarniach na opakowaniach była reklama osób lub miejsc związanych z historią kawy np. Museo del caffe Dersut a Conegliano.
Co do kwestii zamawiania przez nas kaw, to ich ceny były w porównaniu z polskimi naprawdę niskie, najczęściej od 1,5 do 2,5€ i w kawiarnianych ogródkach nie doliczali nam koperto. Nie było też żadnego problemu z zamówieniem Cappuccino po południu, co rodowici Włosi uważają za faux pas, ponieważ jak wiadomo kawę z mlekiem pija się tam tylko do południa. Nie trzeba chyba dodawać, że wszystkie i wszędzie pite kawy były znakomite!
W ogródku tej starej kawiarni Wojtek usłyszał za sobą piszczącego pieska przywiązanego do krzesła, o którym najwyraźniej zapomniały dwie panie, które wcześniej tam siedziały. Rzadki przypadek! Zgłosił problem do obsługi, zapytał jakieś przechodzące panie czy to ich piesek, ale okazało się że nie i nagle zobaczyliśmy blondynkę z rozwianym włosem biegnącą po zgubę. Porwała psinkę na ręce i tuliła przepraszając…
Casarsa della Delizia
Maja, która zainicjowała podjęcie tematu Pier Paolo Pasoliniego na Italomanii i opracowała potem artykuł o nim na naszej stronie wiedziała od początku, że nie możemy pominąć Casa Colussi Pasolini, który był domem rodzinnym uwielbianej matki Per Paolo Pasoliniego i gdzie Pasolini spędził dzieciństwo i młodość. W muzeum poświęconym temu pisarzowi, dramaturgowi, malarzowi, poecie, scenarzyście i reżyserowi filmowemu obejrzeliśmy jego obrazy, pamiątki i film dokumentalny, w którym zaskoczyła nas informacja, że jedyną osobą którą kochał był jego ojciec, bo wiemy, że była to matka. Dom w Casarsie to jednocześnie Centro Studi Pier Paolo Pasolini.
Potem przewodnik oprowadził nas po całym domu i był zdziwiony kiedy usłyszał, że omawialiśmy Pasoliniego, że oglądaliśmy jego filmy, że byliśmy w Materze, w której nagrywana była „Ewangelia wg św. Mateusza”, jeden z najlepszych filmów Pasoliniego, w którym dorosłą Matkę Boską zagrała matka Pasoliniego – Susanna Colussi Pasolini. Temu wyjątkowemu filmowi w dorobku Pasoliniego poświęcona była cała jedna sala wypełniona fotosami z filmu.
Dowiedzieliśmy się, że film „Medea” z Marią Callas nagrywany był na lagunie Grado i w samym Grado.
Następnie pojechaliśmy na pobliski cmentarz Cimitero di Casarsa della Delizia, gdzie w bardzo prostym grobie pochowany jest PPP i jego matka i z inicjatywy Mai złożyliśmy przywiezioną specjalnie z Warszawy czerwoną różę z biało-czerwoną wstążeczką.
Pomyślałam, że warto w tym miejscu pochylić się nad Fiume Tagliamento, rzeką którą tak kochał i opiewał Pasolini, ale przecież nie tylko on. To ostatnia rzeka alpejska w Europie nazywana Królową Rzek Alpejskich, która zachowuje naturalną dynamikę i złożoność morfologiczną i ostatnia tak dzika! Tagliamento tworzy meandryczny żwirowy szkielet pokryty nieskończonymi naturalnymi mozaikami, które widzieliśmy i podziwialiśmy jadąc przez mosty. To jest rzeka, która ma magiczne moce. Pokochał ją również włoski pisarz i poeta Ippolito Nievo i amerykański pisarz i dziennikarz Ernest Hemingway opisując wielokrotnie w powieści „Za rzekę, w cień drzew”.
„Czuję się przy Tobie dobrze i zostałbym na długo” – powiedział Ernest Hemingway przed ostatnim opuszczeniem friulskiej ziemi w 1954 r. Prasa donosiła, że 2 lipca 1961 r., w dniu, w którym popełnił samobójstwo przez zastrzelenie się, na kilka godzin przedtem zaśpiewał ze swoją żoną Marią „La mula de Parenzo”, popularną pieśń starożytnego istryjskiego pochodzenia, która została przyjęta w całym Triveneto
(Venezia Euganea, Venezia Giulia, Venezia Tridentina) jak prawdziwy hymn. To prawie testament Hemingwaya, ostateczne pożegnanie skierowane do ukochanej Friuli, krainy, o której najwyraźniej do końca nie mógł zapomnieć…
Wieczorem w Czapli w Wigilię imienin obchodziliśmy imieniny Joasi, a Beatka wyczarowała bukiet z dookolnie rosnących kwiatów i roślin. Wcześniej odbywały się konszachty między samochodami, żeby upolować Pasticcerię (cukiernię) z tortem tak, żeby Joasia nie zorientowała się w naszych planach na wieczór😊
4 dzień, 24 maja piątek
Gorycja (Gorizia)
Miasto przywitało nas słońcem, a za chwilę krótką, ale intensywną ulewą i schronienie znaleźliśmy na rynku w Chiesa di Sant’Ignazio przy Piazza Victoria, a kilka osób czekało po drodze pod drzewem. Kiedy pogoda się uspokoiła udaliśmy się na zwiedzanie z przewodniczką Palazzo Coronini Cronberg z XVI w., którego ostatnim właścicielem był hrabia Guglielmo Coronini Cronberg. Pałac z wewnętrzną rodzinną kaplicą zachował w znacznym stopniu oryginalne wyposażenie. Największe wrażenie zrobiły na wielu osobach przepiękne piece ceramiczne, o których akurat przewodniczka nie wspomniała ani słowem. Zaintrygowała nas drewniana skrzyneczka, trochę wyglądająca jak mała trumienka, w której jak się okazało trzymane było dziecko w drodze do kościoła na chrzest.
W bocznej, nowocześnie urządzonej sali prezentowane były rzeźby głów o bardzo wyrazistej mimice, których autorem jest niemiecko-austriacki rzeźbiarz Franz Xaver Messerschmidt (1736-1783) i właśnie z tych głów jest najbardziej znany.
Park otaczający pałac był akurat w remoncie i niestety nie mogliśmy go zwiedzić.
Zaraz potem wzmacnialiśmy się kawą w Enotece Mama Angela przy Piazza della Victoria przed małą wspinaczką do Castello di Gorizia czyli zamku z XI w., górującego nad miastem. W drodze do zamku spotkaliśmy filozofa i malarza Carlo Michelstaedtera.
Ze wzgórza zamkowego i z baszt zamkowych mieliśmy piękne widoki na panoramę miasta i otaczające je góry. W samym zamku mieści się Muzeum Średniowiecza Gorycji z wielką salą, w której wyświetlany był na ścianach film z historyczną opowieścią. Stwarzało to bardzo ciekawe, sugestywne wrażenie przeniesienia w czasie. W zamku, który w swojej historii służył również jako więzienie i koszary, oglądaliśmy oryginalne meble i wyposażenie, liczne eksponaty, w tym wojenne np. reprodukcje broni i machin oblężniczych. Prezentowanych było też wiele instrumentów muzycznych. Potem chodziliśmy po murach zamku, podziwiając panoramę miasta i łagodne wzgórza otaczające Gorycję.
Plakaty na mieście poinformowały nas, że Gorizia i słoweńska Nova Gorizia będą Stolicami Kulturalnymi Europy w 2025 r. Hasłem przewodnim tego wydarzenia jest: Go! Borderless, czyli bezgraniczne łączenie w przyjaźni i współpracy miast podzielonych wojnami XX wieku.
Pod koniec naszej wizyty w tym mieście nastąpiły rozterki co do dalszego kierunku jazdy, bo Hania i Bożenka K. chciały zobaczyć Giardino Viatori z azaliami vel rododendronami, a Waldek forsował cmentarz. Zwyciężyła śmierć nad kwiatami.
Pewnym pocieszeniem dla miłośniczek ogrodów może być fakt sprawdzony po powrocie, iż Giardino Viatori czynny jest tylko w soboty, niedziele i święta w ramach wycieczek z przewodnikiem i zawsze po wcześniejszej rezerwacji.
W drodze na cmentarz, w miejscowości Sagrado nasz samochód stanął dęba na niesamowity widok szeroko rozlanej szmaragdowej rzeki Isonzo z fantastyczną kaskadą! Na szczęście mogliśmy zatrzymać samochód i nie wierzyć własnym oczom!
Fogliano Redipuglia
Sacrario Militare di Redipuglia – największe sanktuarium wojskowe we Włoszech i jedno z największych na świecie tj. cmentarz z okresu I Wojny Światowej, z kaplicą na szczycie pod trzema krzyżami, na którym pochowanych jest ok. 100 tys. żołnierzy, zrobił na nas ogromne wrażenie i byliśmy wdzięczni Waldkowi, że nas tam zabrał. Widok schodów do nieba z białą chmurą zawieszoną na szczycie w kształcie gołębia czy orła był czymś niezwykłym!
Na dużym placu przed schodami znajduje się 38 tablic z brązu upamiętniających różne bitwy stoczone na płaskowyżu Carso. Szczątki zidentyfikowanych ok. 40 tys. poległych znajdują się w dwudziestu dwóch zmierzających ku górze stopniach ogromnych schodów. Wszystkie noszą napis „PRESENTE” (Obecny), który odnosi się do wojskowego ceremoniału wymieniania imion poległych, kiedy żyjący towarzysze oraz uczestniczący w uroczystości odpowiadali okrzykiem „Obecny”. Jedyną kobietą pochowaną w sanktuarium jest zmarła w wieku 21 lat pielęgniarka Czerwonego Krzyża Margherita Kaiser Parodi.
Wspomniane schody to swoją drogą jakiś architektoniczny, ergonomiczny fenomen skoro prawie na nie wbiegliśmy z Andrzejem bez zadyszki czy bólu kolan (mówię tu o sobie).
Monumentalna nekropolia na zboczu góry w miejscu, gdzie podczas I wojny światowej toczyły się bardzo gwałtowne walki wzdłuż rzeki Isonzo, została uroczyście otwarta w 1938 r. w obecności Benito Mussoliniego i ponad 50 000 weteranów Wielkiej Wojny.
Cmentarz – pomnik okazał się wyjątkowy i niepodobny do żadnego innego!
5 dzień, 25 maja sobota
Cividale del Friuli
Tego dnia naszym pierwszym przystankiem było miasto założone przez Juliusza Cezara w 50 r. p.n.e. ze słynnym Ponte del Diavolo – Mostem Diabła z XV w. (po friulańsku Puint dal Diaul) nad rzeką Natisone. Niezwykle malowniczo położony most jest symbolem miasta i często fotograficznym symbolem całego regionu Friuli. Wiąże się z nim legenda o pakcie z diabłem przy budowie mostu i bezdomnym kocie, który przypadkiem, bądź nie, jako pierwsza żywa dusza zakontraktowana przez diabła w zamian za jego wybudowanie, przebiegł przez most.
Tę historyczną konstrukcję podziwialiśmy z góry i z dołu, na prawo, na lewo i naprawdę trudno było się rozstać z wyjątkowymi widokami szmaragdowej wody płynącej w dolinie rzeki.
Cividale del Friuli było pierwszą stolicą Longobardów i zabytki architektury longobardzkiej znajdujące się w mieście zostały razem z mostem wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
W kościele Chiesa di Santa Maria dei Battuti przerobionym na galerię sztuki trafiliśmy na współczesną wystawę tutejszych artystów “I confini della seduzione” (Granice uwodzenia).
Potem była planowana Tempietto Longobardo – Kaplica Longobardów z VIII w., niewielka świątynia, która mieści się w kompleksie klasztornym sióstr benedyktynek Santa Maria in Valle na skarpie nad rzeką Natisone, ale nie wszyscy do niej poszli. Kilka osób w przyklasztornym ogrodzie zawisło na barierkach nad skarpą i zazdrościło brodzącej po płytkiej rzece turystce, która pozdrawiała nas machając ręką😊
Ponieważ po drodze do kaplicy częstowani byliśmy kawałkami Gubany, miejscowego specjału w kształcie ślimaka wypełnionego suszonymi owocami, rodzynkami nasączonymi włoską Grappą i skrawkami cynamonu, to zasiedliśmy w kawiarni przy rynku i zamówiliśmy większe porcje, żeby go skosztować popijając oczywiście kawą.
Manzano
To miasteczko było naszym kolejnym punktem na mapie, bo Elę i nas przyciągało Wielkie Krzesło przy wjeździe do miasta, symbol produkcji mebli w okolicznych gminach. Niestety na pytanie Wojtka o ten oryginalny pomnik, lokalny mieszkaniec pokazał prosty i zrozumiały gest ścięcia. Stało się to w 2016 r. i bardzo szkoda, ale wieść gminna niesie, że władze miasteczka chcą go odtworzyć.
Udine
Historyczna stolica Friuli z imponującym Piazza della Libertà uznawanym za najpiękniejszy wenecki plac na stałym lądzie była obowiązkowym punktem w naszych planach. Przy placu stoi wspaniały przykład gotyku weneckiego tj. ratusz z XV w. Loggia del Lionello, określany jako jeden z najpiękniejszych pałaców we Włoszech – wzorowany na weneckim pałacu Dożów.
O Udine mówi się, że to Wenecja na lądzie. Widoczne w kilku miejscach Weneckie Lwy przypominają, że Udine było niegdyś zarządzane przez Republikę Wenecką. Praktycznie wszędzie trafialiśmy na skrzydlatego Lwa Św. Marka, który jest wielowiekowym symbolem Wenecji i jej starożytnej Republiki. Może nie wszyscy wiedzą, ale nawet w Warszawie na rynku Starego Miasta mamy ten wenecki symbol, który zniszczony w czasie wojny, po kilkuletnich staraniach Wenecjanina Sebastiano Giorgi redaktora naczelnego Gazzetta Italia wrócił do stolicy w 2015 r. Płaskorzeźba jest prezentem Wenecji dla Warszawy, a kopię wykonał wenecki rzeźbiarz Giovanni Giusto.
Grupa poszła na Wzgórze Zamkowe w poszukiwaniu jakiegoś obiektu do zwiedzana, natomiast my we dwie z Hanią zrobiłyśmy sobie wagary i zasiadłyśmy w przyrynkowej kawiarni. Na górze miała być katedra, ale zamiast niej było zamknięte muzeum i na pocieszenie panorama miasta. Poszukiwania trwały. Jak się okazało na pierwszej Italomanii po wypadzie do Włoch, Bożenka P. powiedziała do mnie po cichu, że w rozpisce zwiedzanych miejsc, jaką przesłałam mailem po powrocie, nie napisałam o tej katedrze Santa Maria Annunziata z XIII w. z obrazami i freskami Giambattisty Tiepolo, którą zwiedzali. W ogóle tego nie kojarzyłam, bo nie pamiętam, żeby ktoś się tym chwalił, a my z Hanią w pełnej nieświadomości delektowałyśmy się stopklatką, którą obie bardzo lubimy😊
Potem grzecznie całą już Grupą poszliśmy do Palazzo Giacomelli z XVI w., w którym mieści się Nuovo Museo delle Arti e delle Tradizioni Popolari czyli Muzeum Etnograficzne, żeby na kilku piętrach zgłębić historię regionu oglądając historyczne wyposażenie wnętrz, stroje ludowe, salę szkolną z kałamarzami, czy film o tradycyjnej produkcji serów.
Na Piazza XX Settembre spotkaliśmy wyglądające jak kolorowe motyle trzy młode Włoszki na szczudłach co jest rzadkością, bo zwykle na szczudłach chodzą mężczyźni. Nie mogliśmy się oprzeć prośbie o zbiorowe zdjęcie.
W Eraclei blisko Cittanova, czyli naszego domu zjedliśmy kolację w Ristorante e Osteria La Tavernetta, ładnie położoną w zieleni nad brzegiem Canale Brian. Mieliśmy nadzieję na miejsce w Osterii, ale razem z ogródkiem była zajęta przez wielką rodzinną uroczystość chrzcin maluszka. Restauracja z tradycyjną kuchnią wenecką, chociaż ma świetne opinie, raczej nie zachwyciła nas ani jedzeniem, ani tym bardziej obsługą zabierającą talerze, zanim wszyscy skończyli jeść.
Wieczorem w Czapli poczuliśmy już takie zmęczenie rannym wstawaniem i gonieniem po atrakcjach, że zrodził się mały bunt na pokładzie i postanowiliśmy zgodnie dać sobie niedzielny luz, zwłaszcza, że w planie był jeden obiekt, a pogoda zapowiadała się na bardzo relaksową. Hasło: zbiórka na śniadanie o 9.00 wywołało powszechną radość – Ooooo, jak dobrze😊
6 dzień, 26 maja niedziela
Jak powiedzieliśmy, tak zrobiliśmy i nikt się nie spieszył, zwłaszcza że mogliśmy cieszyć się i słońcem i ciepłem.
Passariano
Naszym jedynym planowanym celem tego dnia była Willa Manin. To olbrzymia wiejska rezydencja z XVII w. usytuowana w polu, z rozległym parkiem z wielkimi drzewami i bez kwiatów, należąca do ostatniego doży weneckiego Lodovico Manina. W willi oglądaliśmy współczesną wystawę, zabytkowe wnętrza, kaplicę z dwiema ambonami, jaką do tej pory widzieliśmy tylko w Riva di Solto i film o dziejach willi. Potem zwiedziliśmy muzeum powozów w stajniach. Willa zrobiła na nas wrażenie nie do końca wykorzystanej. Najwyraźniej potrzebuje doinwestowania i kreatywnych pomysłów.
Na dziedzińcu odbywało się tradycyjne wydarzenie Sapori Pro Loco Iniziative Speciali di Villa Manin – m.in. kiermasz rękodzieła, Festiwal Smaków – jedliśmy Frico, regionalne danie, które jest rodzajem placka serowego, którego bazą są ziemniaki, cebula i ser.
Na olbrzymim dziedzińcu Willi Manin często odbywają się różne eventy, w tym koncerty włoskich i światowych gwiazd, również rockowych.
Duna Verde
Po takich męczących jednak pałacowo-festynowych atrakcjach zafundowaliśmy sobie relaks nad Adriatykiem na Spiaggia Libera w słońcu i cieple z moczeniem nóg, zbieraniem muszelek i łomotem włoskiej plażowej muzyki.
7 dzień, 27 maja poniedziałek
Kilkaset metrów od naszego domu znajdowało się duże gospodarstwo Orlando Claudio. Liczyliśmy na zakupy świeżego nabiału prosto od producenta – jaja, sery, bo pisano o tym na stronie naszej kwatery w komentarzach, ale kiedy wreszcie zdecydowaliśmy się na wizytę to okazało się, że nie sprzedają produktów na miejscu i podali namiary na sklep w pobliskiej Ceggi, do którego jednak nie dotarliśmy.
Ten dzień został przeznaczony na wyprawę do uroczych miejsc związanych z naturą i nie planowanych w pierwotnej rozpisce.
Pierwszym celem było Polcenigo, ale po drodze w gaju oliwnym trafiliśmy na olbrzymie naczynie przypominające dzban, ale bez płaskiego dna. Nigdy wcześniej podczas naszych podróży nie widzieliśmy takiego cuda i to luzem w naturze, a nie w muzeum.
Po sprawdzeniu w internecie okazało się, że jest to dolium, wielkie terakotowe naczynie używane od czasów Republiki aż do średniowiecza do przechowywania lub przewożenia płynnych towarów, takich jak wino czy oliwa. Często posiadało oznaczenia wskazujące na swoją pojemność (przeważnie ok. 1000 litrów) lub miejsce wykonania. Dolium wraz z zawartością ładowane było na statki, ale służyło także do przechowywania płynów przez Rzymian. Zakopywane było w ziemi i określane jako dolia defossa. Puste dolium wydawało świetne echo.
Z takich przydrożnych odkryć trafiliśmy kilka razy na wielką sieć rozwieszoną nad rzeką, która okazała się starą metodą łowienia ryb nazywaną bilancia. No i wyłapywaliśmy tabliczki ceramiczne, które zawsze nas przyciągają, dwie z nich mieliśmy w naszym domu!
Polcenigo
Miasteczko położone na zboczach zachodnich Prealp Karnickich z rwącymi potokami rzeki Livenzy, z pięknymi kaskadami to znany obszar źródeł wodnych i udało nam się odwiedzić dwa z nich.
Beatka jakiś czas temu prezentowała Friuli Wenecję Julijską na Italomanii w ramach omawiania włoskich regionów i poznała różne ciekawe jego zakątki. Bardzo chciała, żebyśmy dotarli do Palù di Livenza czyli wioski, gdzie znajdują się wpisane na listę UNESCO, zrekonstruowane domy na palach w wodzie, które zaczęły powstawać jeszcze w okresie paleolitu ok. 4900 lat p.n.e. Niestety wysoki poziom wody pokrzyżował nasze plany. Na szczęście inne naturalne atrakcyjne miejsca trochę wynagrodziły nam tę stratę.
Nad miasteczkiem górują mury opuszczonego, potężnego, weneckiego Castello di Polcenigo z XVIII w. i mimo kilku rozpisanych przez władze konkursów zamek pozostaje okazałą ruiną.
W Polcenigo przyciągnęła nas stara, piękna restauracja nad rzeką z tarasem zawieszonym nad niesamowicie rwącą, huczącą wodą i z chłodem, którą po obfotografowaniu odpuściliśmy sobie właśnie ze względu na huk i chłód. Poszliśmy ulicą w górę i oglądaliśmy panoramę miasteczka z przecinającą je bardzo rwącą rzeką, a w drodze powrotnej odkryliśmy dojrzałe morwy przy murku i objadaliśmy się nimi.
Potem spacerem dotarliśmy w pobliżu wioski Gorgazzo do uroczego źródełka Sorgente del Gorgazzo z niesamowitymi kolorami wody! W 1877 r. geograf Giovanni Marinelli skomponował sonet, w którym bardzo trafnie opisał zbiornik wodny Gorgazzo jako „płynne niebo”.
Źródło to jest najgłębiej zbadanym źródłem we Włoszech i jednym z najgłębszych na świecie. Polski nurek Krzysztof Starnawski w 2019 r. wykonał zanurzenie na głębokość 222 metrów! Jest to najgłębsze zanurzenie, jakie udało się kiedykolwiek przeprowadzić w tej jaskini, bo źródło wypływa z zalanej jaskini. Kryształowo czysta woda umożliwiła nurkowi nagranie filmu z całej eksploracyjnej wyprawy. Polak o 10 metrów poprawił wynik z 2008 roku, należący do włoskiego nurka Luigi Casatiego, który osiągnął głębokość 212 metrów. Wielki wyczyn naszego rodaka odnotowały włoskie media!
Woda przy źródle również jest kryształowa, co pozwoliło niektórym skąpać się jednym, albo drugim butem, na szczęście w bezpiecznej odległości od głębi jaskini. Ze źródła wypływa strumień, który jest dopływem rzeki Livenza.
Następnie lawirując między błotnistymi kałużami poszliśmy wzdłuż rzeki Livenza do innego źródła Sorgenti della Santissima, które jest jednym z głównych źródeł Livenzy i tam był odpoczynek w naturze z moczeniem nóg w lodowatej wodzie, z pojedynczymi piskami zanurzających je śmiałków.
Sacile
Miasteczko z VII w. nazywane dzięki swojej weneckiej atmosferze Ogrodem Serenissimy, albo małą Wenecją z przepływającą rzeką Livenzą i wieloma mostkami zauroczyło nas. Starówka leży na dwóch wyspach z wieloma pałacami z okresu weneckiego.
W Sacile trafiliśmy do kolejnego lokale storico tj. Caffè Commercio dal 1926 przy Piazza del Popolo gdzie wypiliśmy kawę i zjedliśmy wspaniałe piętrowe desery lodowe Flipper i różne inne. Desery, oprócz długich łyżek miały też rurki do wypijania soku pomarańczowego z dna kielicha i trzeba było uważać na oczy! W tej kawiarni Maja zamówiła swoją pierwszą Caffe Corretto Baileys i zachwyciła się jej smakiem.
Wieczorem w Czapli obchodziliśmy okrągłe urodziny zaskoczonej Hani z fajerwerkami, balonami, z szampanem, bukietem stworzonym przez Beatkę i tańcem Andrzeja. Tajny plan najwyraźniej się powiódł😊
8 dzień, 28 maja wtorek
Zamek Miramare pod Triestem
Tego dnia wyruszyliśmy do Triestu na najdłuższą trasę, ale 7 km przed miastem podjechaliśmy do przepięknie położonego na cyplu Grignano bezpośrednio nad morzem, nad zatoką Triesteńską Zamku Miramare z XIX w. To jest jeden z trzech najczęściej odwiedzanych zamków we Włoszech. Wcale się temu nie dziwimy. Zamek został zbudowany w modnym wówczas eklektycznym stylu z białego istryjskiego kamienia zaledwie w cztery lata, na zlecenie Ferdynanda Maksymiliana z dynastii Habsburgów (brata cesarza Franciszka Józefa), arcyksięcia austriackiego, późniejszego cesarza Meksyku, dla niego i jego ukochanej żony Charlotty. O zamku i jego historii opowiadał Janusz i odkrywał razem z nami jego tajemnice. Podziwialiśmy oryginalne wyposażenie, Salę Tronową, bibliotekę, salę muzyczną, wewnętrzną kaplicę i bardzo ciekawą wystawę botaniczną. Botanika była pasją arcyksięcia. Częstym gościem zamku była księżniczka Sissi, ponieważ właścicielem zamku był brat jej męża.
Zamek do dziś owiany jest legendą, która mówi, że spadła na niego klątwa i podobno tragiczny los prześladuje młodych mężczyzn, którzy spędzą tam noc. Trochę sobie żartowaliśmy, że nas to wiekowo szczęśliwie nie dotyczy…
Do zamku przylega duży nadmorski park z widokiem na Adriatyk. W parku znajduje się kameralny zameczek Castelletto, w którym arcyksiążę mieszkał z żoną przed wybudowaniem głównej rezydencji i który faktycznie stał się więzieniem dla Charlotty gdy straciła rozum po rozstrzelaniu męża w Meksyku.
Chodząc po pięknie utrzymanym parku pełnym egzotycznych kolorowych roślin i drzew, przyciągnął mnie trawiasty pagórek i kiedy usiadłam, Beatka zawołała: Basiu zrób orła. Padłam na trawę z rozstawionymi rękami i w tym momencie zobaczyłam wokół słońca kolorowy pierścień. Zaczęłam wołać: tęcza, tęcza na niebie, ale bez deszczu to nie mogła być klasyczna tęcza. Tylko Maja wiedziała, że po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy na własne oczy zjawisko halo słonecznego czyli, świetlistego, kolorowego pierścienia wokół słońca! Mieliśmy więc kolejny mały cud na niebie po ubiegłorocznej podwójnej tęczy w dole pomiędzy szczytem wyspy Isola na Jeziorze Iseo, a otaczającymi ją górami😊
Triest
Potem już było najbardziej kosmopolityczne miasto we Włoszech i jedno z najbardziej kosmopolitycznych w Europie, bo w jego regionie przez wieki krzyżowały się różne kultury, języki i narodowości. To miejsce styku wpływów łacińskich, germańskich i słowiańskich. Architektonicznie Triest to secesja włoska i secesja wiedeńska. To jest włoskie miasto z austriackim duchem, co mogliśmy poczuć w jednej z dwóch najstarszych kawiarni w mieście – Caffè Degli Specchi z 1839 r., kiedy przechodzący przy naszych stolikach kelner rzucił pytanie: alles gut? Prawdę mówiąc, trochę nas to zbulwersowało, bo przecież byliśmy w Italii!
Podróżowanie po Friuli Wenecji Julijskiej było bardzo ciekawym doświadczeniem i unaoczniło nam jak bardzo różnorodne są Włochy i niekoniecznie zawsze włoskie.
Wspomniana historyczna kawiarnia Caffè Degli Specchi (Kawiarnia luster) mieści się w budynku Palazzo Stratta przy Piazza Unità d’Italia największym w Europie placem otwartym na morze. Raczyliśmy się w niej różnymi kawami, bo w Trieście nazywanym światową stolicą kawy z fabrykami kawy i niezliczoną ilością kawiarni inaczej być nie mogło. Statystyki podają, że w Trieście jest najwięcej kawiarni w przeliczeniu na jednego mieszkańca w stosunku do innych włoskich miast. Spożycie kawy jest tu dwukrotnie wyższe, niż w innych włoskich miastach! My również mamy mały wkład w tej statystyce.
W Trieście mieści się Università del Caffè illy, bo właśnie w tym mieście narodziła się kawa illy i kawa sama w sobie jest bardzo ważna, ale nawet najlepszej jakości kawa w rękach niekompetentnej osoby traci swoją wartość, dlatego połowa sukcesu zależy od baristy, który ją dla nas przygotuje.
Nas np. zaskoczyło podanie Caffè Corretto Baileys z osobnymi kieliszkami zawierającymi płynną czekoladę i likier, bo nie było takiej wersji w żadnym innym miejscu. Maja delektująca się tą nowo poznaną kawą obiecała, że ją rozpracuje i będzie serwować😊
Siedzieliśmy w ogródku, ale przy okazji wycieczek do toalety oglądaliśmy wnętrze kawiarni. Zabytkowe wnętrze zostało krótko podsumowane przez Bożenkę K.: jak na Szpitalnej w Wedlu, na co Beatka stwierdziła: więcej Cię nie zabiorę! Ja też podpadłam.
Po małym spacerku oglądaliśmy ruiny rzymskiego amfiteatru z I w.n.e. na 3500 widzów, w którym co jakiś czas odbywają się występy.
Spotkaliśmy samotnie czytającego Gabriele D’Anunzio na Piazza della Borsa (drugi salon miasta) i spacerującego Jamesa Joyce’a nad Canal Grande z cytatem „…la mia anima è a Trieste” (moja dusza jest w Trieście) i Joyce dostał na chwilę piękne towarzystwo w kolorach włoskiej flagi. W Trieście irlandzki pisarz znalazł natchnienie do napisania słynnej powieści „Ulisses”, a znalazł je podobno nad filiżanką tutejszej kawy w jednym z kultowych lokali. Tutaj mieszkał i tu narodziły się jego dzieci. Joyce znał doskonale język włoski i kulturę Italii zanim przyjechał do Triestu.
Na koniec podziwialiśmy granatowe chmury nad Zatoką Triesteńską gdzie zostawiliśmy samochody. Nie starczyło już czasu na przejażdżkę wymarzonym przez Waldka starym tramwajem, o którym często mówił. Powiem szczerze, że ja też bym się przejechała, bo mam sentyment do tych starych szynowych pojazdów i będąc w Mediolanie z przyjemnością nimi jeździłam, a mieszkając na pl. Narutowicza obcuję z nimi co roku w okresie wakacyjnym, nie mówiąc już o Nocy Muzeów.
9 dzień, 29 maja środa
Wenecja – Wenecja Euganejska
To legendarne miasto, w całości razem z Laguną Wenecką wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, w ogóle nie było w naszych planach i nikt go nie opracował, ale kiedy kilka osób pomału zaczęło drążyć temat, Beatka kierowniczka wyprawy dokonując roszad w programie zdecydowała, że jednak jest szansa na taką wyprawę.
Nasza wdzięczność i radość nie miała granic!!!
Upolowaliśmy fantastyczne pogodowe okienko i dojechaliśmy samochodami do Vaporetto czyli weneckiego tramwaju wodnego, ale kiedy na przystani w Wenecji weszliśmy w tłumy ludzi to stwierdziliśmy, że trzymanie się razem będzie bardzo trudne i podzieliliśmy się. W głębi uliczek było już luźno, a nawet pustawo.
Przez cały dzień zwiedzaliśmy niespiesznie to unikatowe miasto pełne weneckiego gotyku z bizantyjskimi wpływami, uważane za jedno z najpiękniejszych na świecie i przy śpiewie gondolierów snuliśmy się po nim smakując je wszelkimi możliwymi zmysłami. Każdy widział i odkrywał to co chciał na zupełnym luzie. Wszyscy byli na wagarach. Niektórzy przeżyli taką podróż gondolą, że nie zdążyli ani przestraszyć się wody, ani wyciągnąć aparatów! Wrażenia znacznie przewyższały wartość 2€😊
Tego właśnie wyjątkowego dnia wieczorem Bożenka odkryła pochodzenie dziwnych odgłosów, które codziennie nam towarzyszyły. To było coś w rodzaju pisku, kwilenia i zastanawialiśmy się cały czas co to za ptaszyska wydają tak dziwne dźwięki. Bożenka podejrzewała nawet koleżankę z parteru o ich wydawanie😊
Wreszcie z okna swojego pokoju na piętrze wypatrzyła w gałęziach drzewa dwie przytulone do siebie przeurocze puszyste kulki! To były sowy pójdźki zwyczajne, ale dla nas były nadzwyczajne, bo mieszkały na czereśni kilka metrów od domu i w ogóle się nie bały, nie uciekały na widok kolejnych wpatrzonych w nie par oczu. Czasami sówki rozdzielały się i siedziały na różnych gałęziach. Towarzyszyły nam przez cały czas, a Bożenka z Andrzejem mieli wycieczki do swojego pokoju na ich oglądanie.
10 dzień, 30 maja czwartek
San Daniele del Friuli
Do słynnej Biblioteki Guarneriana z XV w. mieszczącej się w dwóch budynkach wzdłuż Via Roma nie dostaliśmy się, bo z powodów organizacyjnych odmówili nam wstępu, ale staliśmy w jej podcieniach. To najstarsza friulska biblioteka publiczna i jedna z najstarszych w Europie działająca do dziś! Posiada w swoich zbiorach m.in. iluminowane wydanie Piekła Dantego z końca XIV w.
Później poszliśmy do Katedry Duomo di San Michele Arcangelo z pocz. XVIII w. przy Piazza Vittorio Emanuele, która w dekoracjach była wyjątkowo prosta, jasna, niekapiąca złotem i kolorami.
Chiesa di San Daniele in Castello z XVIII w. na wzgórzu była zamknięta. Pokręciliśmy się trochę i przypadkiem usiedliśmy przy Piazza Vittorio Emanuele na kawę w kolejnej historycznej kawiarni i to jakiej – Caffè Moderno Gelateria dal 1757 r., której akt założycielski znajduje się w Bibliotece Guarneriana!
Trochę szkoda, że z jakichś bliżej nieokreślonych powodów nie usiedliśmy w podcieniach Prosciutterii, którą mijaliśmy i nie skosztowaliśmy na miejscu słynnej na całym świecie dojrzewającej szynki Prosciutto di San Daniele. Przechodząc obok stolików widziałam tę cieniutko pokrojoną szynkę układaną falami na dużych kromkach chleba. Prosciutto di San Daniele wytwarza się z udźca wieprzowego tylko włoskiego pochodzenia, a jedyną używaną przyprawą, będącą jednocześnie jedynym konserwantem jest sól morska. Produkcja szynki w trzydziestu wioskach w okolicy San Daniele del Friuli trwa min. 13 miesięcy i jej korzenie sięgają wieków przed naszą erą!
Jadąc przez miasto w drodze powrotnej, niektórzy trafili przypadkiem do La Casa del Prosciutto z muralem sławiącym rodzinną od pięciu pokoleń firmę Alberti działającą od 1906 r. i przynajmniej spróbowali smaku szynki. Poza tym dzięki uprzejmości ekspedientki kilka osób zostało zaproszonych na zaplecze do kaplicy szynek, bo chyba tylko tak można nazwać to przedziwne pomieszczenie… Jeszcze przed wyjazdem na spotkaniu organizacyjnym padło hasło, że tę oryginalną szynkę można kupić w Leclercu na warszawskich Bielanach więc jest to dobra wiadomość dla wszystkich zainteresowanych degustacją😊
W drodze do domu w jakiejś pizzerii zamówiona została pizza na wynos w ilościach ponadnormatywnych i jedzona była przez dwa dni.
Palmanova
Miasto epoki renesansu z XVI w. leżące między Udine i Akwileją, zaprojektowane jako miasto idealne w kształcie gwiazdy, co widać tylko z powietrza, to niezdobyta twierdza z czasów Napoleona wpisana na listę UNESCO i należąca do I Borghi più belli d’Italia czyli Najpiękniejszych Wiosek we Włoszech. W centrum miasta znajduje się sześciokątny – heksagonalny, wyłożony istryjskim kamieniem plac – Piazza Grande i naprawdę jest grande – 30 tys. m² i jest praktycznie cały pusty. Wychodzą z niego gwieździście ulice, więc w tym mieście nie można się zgubić co zdarzyło nam się w Locorotondo😊
Całość miasta otoczona jest murem i obwałowaniami w kształcie dziewięcioramiennej gwiazdy. Projekt miasta podyktowany był względami strategicznymi i np. dzwonnica katedry przy Piazza Grande jest karłowata przy wszystkich innych górujących często nad placami, miastami.
Palmanova posiada trzy bramy miejskie: Porta Aquileia, Porta Cividale i Porta Udine. Przy Piazza Grande mieści się Katedra Dożów – Chiesa Del Santissimo Redentore z XVII w. (Kościół Najświętszego Odkupiciela) z podświetloną woskową figurą św. Justyny z Padwy w szklanej urnie. Od razu przypomniał nam się św. Ojciec Pio w sandałkach w San Giovanni Rotondo.
Historyczny Piazza Grande, który w lecie staje się patelnią do smażenia żywcem, to szczególny przykład zabytkowej betonozy:) Bożenka przygotowując Palmanovę, od początku nie ukrywała, że „nic tam nie ma”, ale gdyby ktoś chciał przeżyć senne puste miejsce, w którym czas od wieków się zatrzymał to Palmanova jest do tego idealna. Na nas przy deszczu, ołowianych chmurach i pustce na ulicach miasteczko zrobiło przygnębiające wrażenie. Chodząc z parasolkami zaczęliśmy wyobrażać sobie postawienie na środku placu okrągłej, bardzo wysokiej przeszklonej wieży widokowej z windą w środku i schodami dookoła jako jedynej możliwości oglądania wyjątkowego kształtu miasta. Na pewno byłaby to wielka atrakcja turystyczna, bo tak naprawdę Palmanova przypominająca płatek śniegu przyciąga turystów swoimi zdjęciami z lotu ptaka. Oczywiście nikt nie zniszczy historycznej zabudowy, ale gdyby tak wprowadzić np. loty balonem nad miastem?
Okazuje się, że zaprojektowanie takiego idealnego, skończonego miasta nastręczyło w późniejszych latach i wiekach problemów, bo uniemożliwiło jego rozbudowę bez zaburzenia tej idealności.
Miasto ratując się przed brakiem możliwości zatrudnienia jak mówiła Bożenka, wybudowało w pobliżu Palmanova Outlet Village – osobne bardzo kolorowe miasteczko z kamienicami, arkadami, brukowanymi uliczkami, placami, zielenią, fontannami. To jedno z najbardziej renomowanych centrów handlowych we Włoszech.
Nie dotarliśmy tam niestety i mityczna sukienka dla Bożenki, którą miał zafundować Andrzej i na którą wszyscy czekali pozostała w sferze marzeń😊
11 dzień, 31 maja piątek
San Donà di Piave – Wenecja Euganejska
Wobec zapowiedzi opadów deszczu w całej okolicy i ze względu na zmęczenie kierowców wybór na koniec całej naszej wyprawy padł na pobliskie miasteczko. Centralny plac Piazza Duomo o Delle Grazie wokół katedry był cały w remoncie, ale Katedra – Duomo di Santa Maria delle Grazie z XIX w. z przeszklonym konfesjonałem w bocznej kaplicy była otwarta.
Chodząc uliczkami byliśmy zaskoczeni ilością nożowni, bo tak nazwaliśmy Coltellerie tj. sklepy ze sztućcami, ale głównie nożami. Może to jakaś lokalna tradycyjna produkcja.
Trafiliśmy do lodziarni – Gelateria Poles, w której nauczyłam się odróżniać prawdziwe lody pistacjowe, które nie powinny być jasnozielone, ale raczej beżowo-brązowe i takie tam były – gęste, maślane, pyszne! Nie kojarzę, żebyśmy podczas wcześniejszych wyjazdów tyle razy jedli lody co podczas tego pobytu.
Zaraz po lodach marzyła nam się kawa i mieliśmy fajny lokal dosłownie vis a vis, ale obeszliśmy pół miasteczka, żeby ostatecznie wrócić w to samo miejsce, zupełnie jak Koziołek😊Była to kawiarnia Bottega del Caffè Dersut z 1949 r. czyli też już z historią.
A finalnie podjechaliśmy do pobliskiego centrum handlowego, rozproszyliśmy się i wszyscy obkupili się w prezenty dla innych i dla siebie, a dwie szczęśliwe Italomanki znalazły tam nawet szminkę w morelowym kolorze – rzadkość w naszych sklepach. Dzięki Bożence K. rzuciliśmy się na nabywanie słynnych czekoladek Baci Perugina, których historię omawialiśmy na Italomanii kilka lat temu i w których między czekoladką a sreberkiem można znaleźć sentencje w różnych językach. Pierwotnie były to liściki właścicielki firmy do kochanka… Przykład złotej myśli autorstwa Mahatmy Gandhiego to słynny cytat: „Sii il cambiamento che vuoi vedere nel mondo” (Bądź zmianą, którą chcesz widzieć w świecie).
Taki galeryjny wypad na zakupy przytrafił nam się po raz pierwszy w historii wyjazdów. W ogóle dużo było we Friuli tych różnych pierwszych razów. Wszystko w San Donà di Piave odbyło się przy bezdeszczowej pogodzie przez cały dzień! Spodnie Bożenki K. zadziałały 😊
Wieczorem podczas domowej kolacji wszyscy wszystkim dziękowali za wszystko i nie żałowali braw! Wszyscy mieli jakieś zasługi w tej wyprawie, bo przecież różne osoby opracowywały miejsca do zwiedzania, koszty wstępu, godziny otwarcia itp., ale na szczególne uznanie zasłużyli nasi kierowcy, bo bez nich nigdzie byśmy przecież nie dotarli, bez Wojtka nigdzie byśmy nie polecieli, bez Beatki nie wiedzielibyśmy, co zwiedzać, a bez Bożenki umarlibyśmy z głodu, albo się odchudzili😊
12 dzień, 1 czerwca sobota
Odlot Czapli do Warszawy
Pobudkę mieliśmy o 4 rano i nie wiem jakim cudem w tej porannej bieganinie i w szarówce wschodzącego dnia Wojtek wypatrzył wysoko na boku naszego domu rysunek dwóch ptaków przypominających bardziej pękate pingwiny niż czaple i napis Ca degli Aironi, którego nikt wcześniej nie zauważył! O fenomenalnych zdolnościach Wojtka do dostrzegania różnych zjawisk, detali, ciekawostek pisałam we wcześniejszych relacjach. Wyłapuje je nie tylko chodząc, ale również jadąc samochodem, co kończy się natychmiastowym szukaniem miejsca do zatrzymania się, nie zawsze niestety możliwym. Ponieważ najczęściej samochód prowadzony przez Wojtka jechał jako pierwszy, więc pozostałe załogi zostały lojalnie uprzedzone, że takie sytuacje będą miały miejsce, bo akurat w tym pierwszym aucie siedziały osoby zgodnie szalone na punkcie łapania natury w obiektyw. Tak było nawet w drodze na lotnisko kiedy przejeżdżaliśmy przez rzekę z niesamowitym porannym brzaskiem nieba odbitym w wodzie. Wojtek zatrzymując się na mostku rzucił tylko hasło: szybko!
Nasz samochód miał też dodatkową atrakcję, a mianowicie śpiewaczkę operową, która czuwała, żeby zmęczony kierowca nie przysnął😊
Samochody obowiązkowo zatankowane do pełna udało się z małymi perturbacjami oddać na lotnisku, a wylot z Marco Polo w Wenecji mieliśmy o 8.25 i lądowanie w Warszawie o 10.20 przy ciepłej, słonecznej, ale parnej, burzowej pogodzie.
Wszyscy marzyli o tym, żeby wyspać się we własnych łóżkach bez obowiązkowej pobudki, a potem na spokojnie oglądać zdjęcia i cieszyć się tym co przeżyliśmy!
Podczas pierwszej Italomanii po powrocie opowiadaliśmy pozostałym osobom nasze wrażenia, ale też słuchaliśmy opowieści o godnej podziwu aktywności tych, którzy zostali w Warszawie nazwanej przez nas Grupą Osiadłą. Częściowo byliśmy z tym na bieżąco, ponieważ Basia U. pisała ciekawe relacje ze spotkań, a my czytaliśmy je wszystkim przy wspólnym stole.
Przypisy
-
- https://stendhapp.com/hemingway-tagliamento-luoghi/
- https://imperiumromanum.pl/ciekawostka/antyczne-naczynie-dolium/
- https://www.pradelletorri.it/pl/caorle-wlochy/zywe-klify-scogliera-viva/
- https://podsloncemitalii.pl/friuli-wenecja-julijska/akwileja-i-grado-rzymskie-ruiny-paleochrzescijanskie-mozaiki-i-adriatyk/
- https://amber.com.pl/bursztyn/muzea-i-zbiory-bursztynu/123-wlochy/1529-muzeum-archeologiczne-w-akwilei
- https://www.itinari.com/pl/udine-the-heart-of-friuli-v90r
- https://italjarek.pl/redipuglia-memorial-ku-czci-poleglych-nad-isonzo/
- https://niezalezna.pl/polska/zamek-miramare-swiadek-milosci-i-oblakania/398574
- https://www.comunicaffe.it/la-storia-san-daniele-255-anni-tra-marzapane-e-caffe/
- https://www.marinazzurraresort.com/pol/uslugi/kontekst-naturalny.html
- https://www.fondazionecrtrieste.it/2023/02/08/svelato-il-monumento-dedicato-a-maria-teresa-dasburgo/
- https://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/7,34862,19297792,plaskorzezba-z-weneckim-lwem-swietego-marka-wraca-na-starowke.html
- http://palu.incaneva.it/en
- https://blog.karolinapolkowska.pl/2016/06/triest-kawowe-miasto-podroz-z-illy-cz-1.html
- https://en.wikipedia.org/wiki/Friuli-Venezia_Giulia
- Zdjęcie Wielkiego Krzesła – https://it.wikipedia.org/wiki/Distretto_della_Sedia
- Zdjęcie Palmanova z góry – https://www.italieonline.eu/pl/palmanova-niezdobyta-twierdza-z-czasow-napoleona-990.htm
1 komentarz