To był wspaniały wyjazd, inny niż wszystkie wcześniejsze i złożyło się na to kilka elementów:
- Bazylikata, która nas absolutnie zaskoczyła i zachwyciła swoim wyjątkowym urokiem, uczynnymi ludźmi, niezwykłymi spotkaniami, przygodami i od początku zaczęła się jawić jako kraina cudów!
- Misja odwiedzenia miejsc związanych z Carlo Levim autorem książki „Chrystus zatrzymał się w Eboli”, co w świetle trzech okrągłych rocznic związanych z autorem i z książką, przypadających właśnie w tym roku jest czymś niezwykłym.
- Wesoła ekipa z dwiema nowicjuszkami tj. Grażynką i Wandzią, które świetnie wpasowały się w Grupę. Nazwałam Je sobie Puchatkami i tak o nich myślę, bo ciepłe, serdeczne, pomocne. Mają już gwarancję udziału w naszych następnych wyprawach, o czym wszyscy zgodnie zapewniali😊
- Dobra kondycja wszystkich uczestników – bez przeziębień, czy innych dolegliwości, jakie dokuczały niektórym podczas wcześniejszych wypraw.
- Pogoda, przy której nie musieliśmy codziennie pytać włoskich sił zbrojnych gdzie mamy jechać, bo groziły deszcze i w związku z tym nie musieliśmy zmieniać planów.
- Pierwsza w historii wyjazdów kwatera nad morzem w drugiej części pobytu, gdy mieliśmy już włoską, bardzo ciepłą i słoneczną pogodę i wreszcie pierwsza pyszna świeża ryba jedzona codziennie nad morzem.
Kiedy padały przed wyjazdem pytania o kierunek naszej wyprawy do Italii i mówiliśmy, że wybieramy się do Bazylikaty, to praktycznie zawsze widzieliśmy otwartą buzię gotową do następnego pytania: a gdzie to jest? Po wysłaniu pozdrowień ze zdjęciami z Bazylikaty do koleżanki w Madrycie, dostałam szybką właśnie taką odpowiedź: gdzie to jest? W jakim kraju? Natomiast kolega, wielokrotny podróżnik do Włoch, po wysłaniu zdjęć i moich zachwytach stwierdził, że to kompletnie nieznana mu kraina i zadał wiele pytań o wszystko – wodę, oliwę, zimę, wino, kulinarne specjały i trufle – chyba się naprawdę zainteresował!
Bazylikata to górzysta kraina położona w Apeninach Południowych. To cichy niewielki region trzy i pół razy mniejszy od Mazowsza, leżący na „podbiciu” włoskiego buta z dwiema prowincjami Potenzą i Materą i z dwoma niewielkimi dostępami do mórz: Morza Jońskiego na południu, gdzie mieliśmy drugą kwaterę i Morza Tyrreńskiego na zachodzie. Turyści zaglądają tu rzadko, zazwyczaj przejazdem w drodze na „obcas” lub „podeszwę” włoskiego buta.
W Bazylikacie nazywanej historycznie i do dzisiaj Lukanią spotykaliśmy wspaniałych, otwartych, przyjaznych mieszkańców, którzy często nam pomagali i którzy z dumą opowiadali o swoich miasteczkach. Jednocześnie byli nami zainteresowani i zaskoczeni, że jesteśmy z Polski, bo brali nas za Amerykanów, Niemców, Rosjan, Francuzów i Ukraińców! Mieliśmy świadomość, że w miejscach przepełnionych turystami nie byłoby to możliwe.
Wojtek zawsze sympatyczny i uśmiechnięty wszędzie był forpocztą Grupy i zagadywał lokalsów po angielsku, a nawet po włosku, bo uczy się włoskiego i dużo już rozumie! Kiedy sprawa okazywała się bardziej złożona, to wołał niezastąpioną Maję z doskonałą znajomością włoskiego. Maja z biegłym włoskim, ale też ze swoją wiedzą o Italii, o jej historii, zaskakiwała Włochów i otwierała pole do szerszych rozmów, a dla nas często wspaniałych odkryć.
Nowością dla nas okazał się czat GPT, z którego w razie potrzeby korzystała Grażynka i my wszyscy słuchając odczytywania tekstu przez Grażynkę, albo słuchając lektora. Grażynka nazywała go Gepetto (ojciec Pinokia) i tak się przyjęło. Wiemy, że to nie jest doskonałe narzędzie i że potrafi podawać błędne informacje, ale czat był awaryjnym, szybkim uzupełnieniem do naszych starannych opracowań, które jak zawsze przygotowywaliśmy przed wyjazdem na temat każdego miejsca. Gepetto czasami robił psikusy, bo np. na pytanie: czy jod jest nad każdym morzem? Podpowiedział: czy kot jest nad każdym morzem? Natychmiast rozgorzała dyskusja na ten temat!
Podczas każdej kolacji były opowieści o wrażeniach z całego dnia i wymiana zdjęć i zawsze dużo śmiechu, bo co jak co, ale poczucie humoru nigdy nas nie opuszcza😊 A propos zdjęć, to Franek wszystko kamerował. Po Lombardii sprzed dwóch lat zwątpiliśmy, czy kiedykolwiek zobaczymy film z Bazylikaty i oczywiście dokuczaliśmy Frankowi! W związku z kamerowaniem, ale też robieniem zdjęć przez wszystkich, popularne były hasła: „czekam na oczyszczenie planu”, albo „komu oczyścić pole?”
Beatka lubiąca niespodzianki, co kilka dni wyciągała jak św. Mikołaj urocze prezenty dla nas: notesiki, ołówki i zakładki! Była też nieocenioną wyjazdową księgową i skarbnikiem, natomiast Wojtek jak zawsze bardzo sprawnie załatwiał bilety na samolot i wszystkich odprawiał. Rezerwował też kwatery i był w czujnym kontakcie z gospodarzami domów.
Czasami zmienialiśmy trasę ze względu na straszne serpentyny, a i tak najeździliśmy się nimi jak nigdy, bo na Gargano, do którego da się taką jazdę porównać, było ich mniej no i byliśmy tam krócej. Niektóre zakręty były prawie w kole i czasami na tych pustkowiach i bardzo wąskich drogach wyskakiwał nagle zza zakrętu samochód z naprzeciwka… Rekompensatą serpentyn były niesamowite widoki za oknami samochodów! Natomiast w wąziutkich kamiennych uliczkach miast i miasteczek odbywała się niezła samochodowa ekwilibrystyka z obowiązkowym składaniem lusterek. Dlatego naszym kierowcom Wojtkowi i Frankowi należą się złote medale! W miasteczkach, a szczególnie w Centro Storico uliczki były tak wąskie, że podczas spacerów Maja często wołała: wciągać brzuchy, bo akurat nadjeżdżał samochód!
Gdzie tylko mogliśmy, to wręczaliśmy wizytówki Italomanii i doszliśmy do wniosku, że potrzebny jest mały prezent z naszym logo, który moglibyśmy wręczać. Maja i Beatka już jakiś czas temu myślały o naszej italomańskiej maskotce, a na wyjeździe zrodził się pomysł, żeby do rozdawania czy też wymiany upominków stworzyć małe szydełkowe misie w koszulce z logo. Maja duże takie misie robi już na pamięć, ale malucha musi dopiero opracować.
Program wyjazdu był klasycznie już nabity ponad miarę i w trakcie pobytu, po naradach nad mapą wypadło pięć miejscowości: Viggiano, Grumentum, Ripacandida, Rotondella, Grottole.
Nasza piąta eskapada do Włoch trwała 10 pełnych dni, a jedenasty dzień był tylko porannym powrotem. Tym razem mieliśmy przewidziane trzy kwatery, dwie po kilka dni i ostatnią na jedną noc bliżej lotniska, ale za to jaką! Dosyć szybko udało się je znaleźć i zaakceptować przez wszystkich, ale niewątpliwie znaczenie miał fakt, że jechało 8 osób i po prostu łatwiej dla mniejszej grupy znaleźć noclegi.
Odwiedziliśmy 25 miast, miasteczek, miejsc (nie licząc Bari), przejechaliśmy ok. 1400 km. Bazylikata nie doczekała się własnej mapy Michelin, bo jest tylko w wersji połączonej z Kampanią i nie było przygranicznych fragmentów sąsiedniej Apulii, dlatego zrobiłam taką doklejankę na mapie naszych podróży.
24 maja sobota pierwszy dzień
Wylot mieliśmy o 6.05 z Lotniska Chopina Wizzairem więc zarwana noc była gwarantowana, bo pobudka była o drugiej w nocy. W Bari (Apulia) lądowaliśmy o 8.20 i nie witał nas już wielki napis weareinpuglia, z którego zrodził się nasz italomański czasownik. Na szczęście był taki napis z boku taśmy bagażowej i uwieczniliśmy go zbiorowym zdjęciem.
Przy lotnisku wypożyczyliśmy dwa samochody załatwione wcześniej w Warszawie: czarny Peugeot Wojtka i biały Ford Franka. Wyruszyliśmy do pierwszego miejsca zakwaterowania w Pietragalla – małego, czterotysięcznego miasteczka na wzgórzu, z unikalnymi zabytkowymi tłoczniami wina tj. domkami Hobbitów wykutymi w skale.
1. Altamura
Wiedzieliśmy od początku, że słynne „La Città del Pane” czyli miasto chleba w Apulii będzie naszym obowiązkowym przystankiem, bo tutaj od wieków wypieka się “Pane di Altamura”, który jest pierwszym w Europie pieczywem z Chronioną Nazwą Pochodzenia (DOP). Jest ceniony za swój wyjątkowy smak i tradycyjny sposób wypieku, bo receptura i techniki przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Chleb z Altamury jest wytwarzany z pszenicy durum i charakteryzuje się grubą skórką oraz miękkim, aromatycznym wnętrzem no i często ma kształt serca!
Po drodze widzieliśmy wiele pojedynczych trulli w gajach oliwnych i mnóstwo kwitnących wielkich żółtych krzaków żarnowca – ginestra rozsianych na wzgórzach jak żółte pasące się owieczki. Zaskoczył nas widok wszędobylskich wiatraków – mulino a vento na każdym pagórku, które towarzyszyły nam podczas całego pobytu. I oczywiście wspomniane niezliczone, przeważnie puste serpentyny dróg, ale na to przed wyjazdem byliśmy przygotowani.
W Altamurze GPS wpakował nas w zakazany dla samochodów rejon i musieliśmy wycofywać auta w uliczkach na milimetry przy złożonych lusterkach, bo groził nam mandat. Uświadomił nam to i pomagał młody, piękny, uprzejmy Włoch siedzący na schodkach przy zakręcie. Tylko pasażerki miały głowę, żeby go podziwiać, a nawet uwiecznić😊
Kiedy szczęśliwie zaparkowaliśmy, poszliśmy zwiedzać nasze pierwsze miasto na całej lukańskiej trasie. Zaintrygowało nas pięknie pachnące, kwitnące na fioletowo drzewo, pod którym Beatka opowiadała nam o Altamurze. Później, dzięki aplikacji rozpoznającej rośliny sprawdziliśmy, że była to Melia, drzewo często nazywane drzewem różańcowym, ponieważ nasiona mają wgłębienie, dzięki czemu łatwo jest z nich robić paciorki i na południu Włoch z ich nasion robiono różańce. Takie paciorki wisiały na drzewie tuż obok kwiatów!
Na starym drewnianym szyldzie zobaczyliśmy logo MidNite’s Thurn und Taxis, które okazało się bardzo starą firmą pocztową i przewozową z XIV w. i którą Franek znał z Górnej Bawarii. Opowiedział nam jej historię, zaskoczony, że tutaj też działała! Thurn i Taxis (wł. della Torre e Tasso) to nazwa lombardzkiej rodziny szlacheckiej, która założyła europejski system pocztowy.
Z Katedry Santa Maria Assunta, którą mijaliśmy, akurat wychodziła młoda para i eleganccy goście, zajrzeliśmy więc, a ja z Wandzią znalazłyśmy na pierwszej ławce dwa malutkie bukieciki białych kwiatków. Trafiło nam się jak na oczepinach – możemy wychodzić za mąż😊 Nie wiem jak Wandzia, ale ja swój bukiecik zasuszyłam i po powrocie włożyłam do dzbanuszka z Monticchio. Później okazało się, że Wandzia też przywiozła bukiecik i też cieszy oczy w domu. Prawie przyklejona do Katedry, od 1832 r. działa Lokale Storico Caffe Ronchi Striccoli i tam wypiliśmy pierwsze Caffe corretto Baileys odkryte i pokochane we Friuli (1,5 €) plus lody pistacchio prawdziwe brązowe. Grażynka zamówiła ciastko Sospiri di Altamura. Legenda wywodzi pochodzenie sospiro z XV w., kiedy klaryski zaczęły wytwarzać ciastka tzw. „sospiretti delle monache” (westchnienia zakonnic), albo „tette delle monache” (piersi zakonnic).
Caffe Ronchi Striccoli od początku produkuje likier Padre Peppe (Elixir di Noce) wytwarzany przez nasycenie zielonych orzechów włoskich z łupiną i naturalnych aromatów alkoholem Buongusto uzyskanym z surowców winiarskich. Dodane są przyprawy – gałka muszkatołowa, goździki, cynamon. Przepis na Padre Peppe został stworzony na początku XIX w. przez kapucyńskiego mnicha pochodzenia neapolitańskiego. Zamiarem było opracowanie eliksiru leczącego bóle brzucha i wspomagającego trawienie, ale rezultatem było coś więcej niż naturalny lek.
Obowiązkowym punktem były najstarsze piekarnie, z których słynie Altamura – Forno Antico Santa Chiara działająca od 1423 r. i tam kupiliśmy chleby w kształcie serca. Druga to Antico Forno Santa Caterina działająca od 1391 r., do której tylko zajrzeliśmy.
Znaleźliśmy Arco Basso – łuk dla liliputków, jeden z najniższych łuków w Europie, pod którym się przechodzi do następnej uliczki – wysokość 140 cm.
Beatka przekazała nam ciekawostkę, że w 1993 r. w wapiennej grocie zwanej Grotta di Lamalunga położonej w pobliżu miasta Altamura, archeolodzy znaleźli prawie kompletny szkielet neandertalczyka nazywanego Człowiekiem z Altamury. Szkielet położony jest na głębokości 60 m i uwięziony w naciekach stalagmitowych. Wiek szkieletu oceniany jest na 130-170 tys. lat! W jakimś zaułku narodził się italomański Człowiek z Altamury na wzór Człowieka witruwiańskiego Leonarda da Vinci i prawdę mówiąc do niczego nie podobny😊 Motyw spodobał nam się i był jeszcze powtarzany w różnych wersjach.
W Altamurze narodziły się też dzikie hordy biskupów, albo hordy zdziczałych biskupów, które odkrył gdzieś Wojtek, tłumacząc telefonem przez translator jakiś tekst i hasło stało się słownym viralem wyjazdu, parafrazowane na różne sposoby np. dzikie hordy turystów, których na szczęście nie spotkaliśmy.
2. Gravina in Puglia
Nazywana jest „małą Materą”, bo leży nad tym samym wąwozem co Matera i też posiada jaskinie wydrążone w skałach wąwozu. Zwiedziliśmy bazylikę katedralną Santa Maria Assunta z XI w. na Piazza Benedetto XIII, która jest włoskim zabytkiem narodowym. W bazylice Franek, przewodnik warszawski i historyk z zamiłowania, zrobił nam mały wykład historyczny o katedrach, bazylikach, bazylikach mniejszych i kościołach halowych. Przy okazji poznaliśmy różnicę między inkrustacją i intarsją. Inkrustacja wykorzystuje materiały inne niż drewno, jak kość słoniowa, metal czy kamienie szlachetne, podczas gdy intarsja stosuje różnego gatunku drewno.
Naprzeciwko wejścia do katedry jest muzeum Cola Cola, czyli gwiżdżących kukułek, kogutów, srok i innych ptaszków, a nawet krówek, jeleni czy ślimaków. La Casa della Cola Cola to dom, muzeum i warsztat kilku pokoleń jednej rodziny, która zajmuje się wytwarzaniem gwizdków. Zaglądaliśmy do muzeum, bo drzwi były otwarte, ale nie wyglądało na czynne. Oglądałam zdjęcia w internecie i szkoda, że nie mogliśmy go zwiedzić, bo to niezwykle urocze, trochę magiczne miejsce przenoszące do krainy dzieciństwa z gwizdkami mającymi nawet ponad sto lat.
Niektórzy nabyli pamiątkowe gwizdki na pobliskim straganie.
W drodze do akweduktu mijaliśmy Kościół Czyśćca z przedziwnym portalem ozdobionym szkieletami, czaszkami i stworami prezentującymi przyrodzenie. Na szczęście był zamknięty, bo wzdragaliśmy się na widok samego portalu, ale te ozdoby mają swoje uzasadnienie, ponieważ w początkach istnienia kościół pełnił funkcję kaplicy pogrzebowej rodziny Orsini.
Natomiast idąc w kierunku akweduktu, zwiedzaliśmy średniowieczny Kościół św. Bazylego z XII w. wydrążony w skale i nie działający, z czuwającym jednak przy żelaznych drzwiach przewodnikiem kasującym po kilka euro za wstęp. Na ołtarzach stały presepi, czyli szopki, których dużą wystawę oglądaliśmy nieco później.
Nasz główny cel wizyty w Gravinie to był Ponte Acquedotto Madonna della Stella bardzo malowniczy kamienny most, który służył również jako akwedukt do zaopatrzenia miasta w wodę. Rozciąga się na 90 metrów nad głębokim wąwozem z potokiem Gravina, łącząc centrum miasta ze wschodnią dzielnicą poprzez 25 łuków na wysokości 37 metrów. Akwedukt to sceneria ostatniego Bonda „Nie czas umierać” i w pierwszej scenie filmu Bond skacze do wąwozu. Na tle wiaduktu nagraliśmy życzenia imieninowe dla Asi i odśpiewaliśmy dla solenizantki Tanti Auguri😊
W Museo Civico Archeologico na piazza Benedetto XIII oglądaliśmy obszerną wystawę wspomnianych szopek Mostra presepi artysty obecnego na wystawie Stefano de Pascale. Szopki wykonuje od 30 lat z drzewa oliwnego, chleba, huby, gliny i wielu innych naturalnych materiałów.
W Gravinie zrobiliśmy pierwsze duże zakupy spożywcze, a za Graviną trafiło nam się obłędne pole maków na tle wzgórz! Zachwycaliśmy się makami w Apulii, ale takiego zjawiska nie przeżyliśmy i natychmiast odżyliśmy. Odeszło całe zmęczenie i niedospanie. Maki po włosku to papaveri i pewnego wieczoru śpiewaliśmy starą, uroczą piosenkę o kaczuszce i makach, a Maja wzruszona znała tekst po włosku, bo to jest włoska piosenka „Papaveri e papere” o czym nie wszyscy z nas wiedzieli.
3. Pietragalla
La Casa dell’artista di Vittorio Vertone – nasza kwatera w Bazylikacie, do której wreszcie po całym dniu dojechaliśmy pełna była obrazów artysty w każdym pomieszczeniu. Obrazy wisiały na klatce schodowej, na korytarzach, w pokojach, kuchni, łazienkach i były wykonane różnymi technikami, ale dominowała technika malarska, której Vittorio jest jednym z głównych twórców – rapidismo, o czym dowiedzieliśmy się później. To na pewno nie była zwyczajna kwatera, tylko galeria sztuki, a jakiej klasy artysty, to się miało dopiero okazać!
Zajmowaliśmy całe drugie piętro, ale najpierw musieliśmy się tam dostać, co nie było takie proste, bo klucz był w skrzyneczce z szyfrem, a w środku nie było żadnych numerów pokoi. Drzwi po drodze nie miały klamek i dopiero na ostatnim piętrze była klamka i wpakowaliśmy się do prywatnego mieszkania!
W końcu dostaliśmy się tam, gdzie trzeba i udało się nam jakoś rozlokować z Frankiem w otwartym saloniku przy kuchni z pianinem i gitarami. Na szczęście nie grał na niczym😊 Łazienki naprzemiennie dogrzewaliśmy jedną farelką, bo pierwsze wieczory i noce były dosyć chłodne. Kuchnia była lekko zagracona, ale we wszystko zaopatrzona i uzupełniał ją regał w sypialni Franka. Mieliśmy długi balkon z pisklętami ptaszków w gniazdku.
Włoskie śniadanie okazało się samoobsługą z tego co zastaliśmy: masło, mleko, sok, dżem, miód, Nutella i ciepłe, chrupiące croissanty nadziewane różnymi dżemami, pyszne! Te pyszności zapowiadał sms: rogaliki czekają, a czekały codziennie pod drzwiami! Na śniadania i kolacje oprócz tradycyjnych zapasów domowej roboty jak pasztet Mai, pieczeń rzymska Eli czy smalczyk Franka, mieliśmy zdobyte drogą kupna w lokalnym sklepie chrupiące bułeczki, świeżą rukolę, sałatę, ricottę, mozzarellę i pomidorki koktajlowe. Nasze świetnie zgrane królowe zaopatrzenia Grażynka i Wandzia były niezastąpione😊 Różne inne gotowce jak m.in. legendarne już wyjazdowe kabanosy Tarczyńskiego do karmienia nas i kotów plus wszelakie bakaliowe przegryzki, jak zawsze wspomagały nas na trasie podczas wielogodzinnych wypraw. À propos kabanosów, to któregoś dnia otworzyliśmy paczkę i okazało się, że to jest wersja pikantna i to jak! Nikt się nie przyznał do zakupu😊
25 maja niedziela drugi dzień
Ela przy krojeniu chleba z Altamury na śniadanie rzuciła hasło: słuchajcie, nie trzeba chodzić na siłownię, wystarczy kroić chleb!
1. Melfi
Po drodze mijaliśmy Barile (w albańskim Barilli), starożytną osadę Arboreszy czyli potomków Albańczyków. Mieszkańcy Barile mówią po włosku i w dialekcie albańskim. Wieś została założona przez grupy greckich i albańskich imigrantów. Uważa się, że pierwszy napływ imigrantów osiedlił się na tym obszarze w połowie XV w.
Arboresze to bardzo ciekawi grekokatolicy (Kościół italo-albański), którym przez stulecia udało się zachować język i kulturę albańską. Wojtek powiedział, że w Barile Pier Paolo Pasolini kręcił niektóre sceny do swojego słynnego filmu „Ewangelia wg św. Łukasza” z 1964 r., który oglądaliśmy i omawialiśmy na Italomanii.
Melfi położone jest na wzgórzu i rozciąga się wzdłuż murów normańskich z wieloma bramami. Romańsko – barokowa Katedra Santa Maria Assunta z XI w. mieści się przy Piazza Guglielmo Marconi, którego postać omawiała Bożenka z Waldkiem w ramach cyklu włoskich Noblistów. W 1909 r. Marconi zdobył tę nagrodę w dziedzinie fizyki za wkład w rozwój telegrafii bezprzewodowej i położył podwaliny pod narodziny radia i telewizji.
Katedra jest zbudowana w prawdziwie bazylikowym stylu – jak określił Franek. Po wyjściu z katedry spotkaliśmy na ulicach urocze rzeźby dzieci: mamę dyscyplinującą miotłą wesołe dziecko, mam chusteczkę haftowaną…, a pod zamkiem scenę z jak wf – taki trochę skok przez kozła, który był postrachem dla wielu dzieci. Blisko już zamku mijaliśmy panią zapraszającą na domowe obiady, ale nie skorzystaliśmy.
Zamek Melfi – ogromna twierdza normańska góruje nad miastem na wzgórzu. Zamek należał do rodziny Doria. Od 1976 r. zamek mieści ważne Museo Nazionale Archeologico Melfese, z sarkofagiem Rapolla z II w. n. e. i wieloma artefaktami znalezionymi na tym obszarze z czasów prehistorycznych i wszystkich okresów osadnictwa, w tym z piękną ceramiką. Ta ogromna kolekcja archeologiczna rozlokowana jest w wielu salach na kilku poziomach.
Z zamku roztacza się panoramiczny widok na całą okolicę zwłaszcza przy pięknej pogodzie, a taką właśnie mieliśmy.
2. Venosa
Droga dojazdowa była bardzo kiepska, wąska, wyboista, kręta, ale widoki piękne, bo i pogoda filmowa:) Przejeżdżaliśmy murowany mostek, którego pokonanie mroziło krew w żyłach, bo tak był wąski! Żałowaliśmy, że tego nie uwieczniliśmy na zdjęciach. Potem na tym zupełnym pustkowiu spotkaliśmy samochód stojący z boku z bardzo uprzejmym Włochem, który powiedział, że mamy jechać za nim – będzie nas pilotował do głównej drogi! Na końcu poczekał na nas i powiedział: dalej już dritto czyli prosto. To było pierwsze małe miracolo, bo było ich więcej!
Venosa należy do I Borghi più belli d’Italia. W miasteczku było pusto i cicho, wszystko pozamykane, bo oprócz pory sjesty była to niedziela. Ponieważ przeżywaliśmy kryzys z niedospania, to usiedliśmy na kawę przy zamku Aragońskim Pirro del Balzo i było sześć razy Caffe corretto Baileys (z alkoholem) i dwie americano dla kierowców, które nazywaliśmy canadiano wzorem Kanadyjczyków buntujących się na działania wiadomego polityka i wyrażających w ten sposób dumę narodową. Zamku mieszczącego Narodowe Muzeum Venosy nie zwiedzaliśmy.
W późnej starożytności Venosa była domem dla drugiej co do wielkości po Rzymie społeczności żydowskiej we Włoszech. Chociaż konkretne daty założenia są nieuchwytne, dowody wskazują, że Żydzi mieszkali w Venosie przez stulecia. Odwiedziliśmy otwarty jakimś cudem sklep z ciekawą ceramiką wykonywaną przez lokalną, piękną artystkę, która osobiście stała za ladą i niektórzy nabyli różne pamiątki, a Franek polował na magnesiki.
Zamknięty skromny Dom Horacego rzymskiego poety lirycznego urodzonego ponad dwa tysiące lat temu, oglądaliśmy w wąziutkiej uliczce, ale przynajmniej Horacy ma swój pomnik na centralnym placu miasteczka.
Zmierzaliśmy z osobistymi intencjami do kościoła San Filippo Neri nazywanego apostołem Rzymu, ale nas nie wpuścił – chiuso.
Następnie poszliśmy do Parku Archeologicznego z niedokończonym kościołem, częścią wielkiego Opactwa Trójcy Świętej z czasów normańskich. Kościół robił niezwykłe wrażenie, bo to nie były ruiny, ale świetnie zachowane, ciekawe mury świątyni z błękitnym niebem jako sklepieniem.
W Parku znajdują się pozostałości łacińskiej kolonii Venusia, której założenie sięga III w. p. n.e. i która była w centrum handlu na tych terenach aż do średniowiecza. Zachowały się m.in. fragmenty podłogowej mozaiki, która skojarzyła nam się z niesamowitymi mozaikami w bazylice w Akwilei.
3. Forenza
Miasteczko mozaik wszelakich – ściennych, sklepieniowych, zaułkowych, chodnikowych, schodkowych, widoczne było z daleka, bo domy oblepiają wzgórze, na którym zostało zbudowane i to był wspaniały powtarzający się widok miejsc, do jakich zmierzaliśmy.
Zbliżał się wieczór i robiło się naprawdę chłodno, co widać po naszych ubraniach. Oprócz zwyczajowego buona sera od nielicznych w tym chłodzie mieszkańców słyszeliśmy freddo, czyli zimno, ale jeszcze nie wiedzieliśmy co nas rozgrzeje! Wojtek od razu poszedł do informacji turystycznej i szybko wrócił z wiadomością, że za trzy minuty zamykają, no i zaczęło się miracolo, czyli oprowadzanie przez Antonio Masi presidente organizacji turystycznej Pro Loco Forenza po wszystkich zakamarkach miasteczka z mozaikami, których byśmy w życiu nie znaleźli! Najwyżej kilka. Na początku towarzyszył nam jeszcze burmistrz Forenzy.
Antonio Masi opowiadał niezwykle ciekawą historię o autorze, którym jest jeden lokalny artysta Mario Brienza (70 lat) i który zaczął tworzyć mozaiki po pandemii, ale wcześniej ten wykształcony robotnik budowlany z duszą artysty od wielu lat fotografował, malował i tworzył różne dzieła w swoim miasteczku, dając mu nowe życie. Na glinianych tabliczkach w wąskiej uliczce uwiecznia np. nazwiska tych mieszkańców, którzy wyemigrowali i tych, którzy zostali. To niezwykły projekt tożsamościowy.
Usłyszeliśmy historię o tym, że Mario Brienza był czynnym buddystą, chodził w pomarańczowych szatach mnicha, ale kiedy dowiedział się o zasobach finansowych swojego guru, zwątpił i zrzucił mnisie szaty z wielką korzyścią dla Forenzy! Artysta tworzy przemyślane kompozycje: Ogród Zen, Ogród Prostoty, Pokolenie ZET itp. i są to niezwykłe prace wymagające wyobraźni, ale też detalicznej precyzji i ogromu pracy w ich wykonaniu!
Presidente Antonio Masi opowiadał wszystko z wielkim zaangażowaniem, dumny z ich miasteczka. Na końcu oprowadzania zaprosił nas do biura organizacji Pro Loco Forenza wypełnionej sztandarami templariuszy, plakatami, zdjęciami. Po szczerych brawach, jakie od nas dostał Antonio Masi, nastąpiła wymiana kontaktów i obietnica, że napiszemy o wszystkim, co tutaj przeżyliśmy. Mozaiki zadziwiły nas misternymi wzorami, pomysłami, różnorodnymi materiałami codziennego użytku. Niektóre prace były zrealizowane w tak wąziutkich przesmykach między domami, że pytaliśmy presidente jakiej tuszy jest autor😊
Historia tej malowniczej wioski w Basilicacie jest nierozerwalnie związana z mitem i urokiem templariuszy. Według źródeł historycznych, wraz z przybyciem Normanów do regionów południowych Włoch po roku 1000, Forenza stała się lennem domu Pagani pochodzenia francuskiego, rodziny legendarnego Hugo de Paganis, uznanego przez wielu uczonych za założyciela i pierwszego Mistrza Zakonu. Legenda Templariuszy celebrowana jest co roku w sierpniu wielką historyczną paradą “Agosto Forenzese”.
Późno wieczorem zmęczeni i głodni postanowiliśmy znaleźć restaurację w naszej Pietragalli, bo przed wyjazdem nastawiliśmy się, że będziemy korzystać z restauracji i lokalnego jedzenia ile się da. Dotarliśmy do klimatycznej Trattorii Dal Monaco czyli Pod Mnichem położonej na wzgórzu w sercu Centro Storico i można do niej dojść wspinając się po uliczkach z kilku stron, o czym się przekonaliśmy szukając dojścia podzieleni na grupy i spotykając się przed wejściem. Siedzieliśmy przy złączonych stołach w sąsiedztwie wielkiego obrazu naszego artysty Vittorio Vertone!
Kuchnia praktycznie była zamknięta, karta dań już nie działała, ale zgodzili się nas nakarmić i dla ułatwienia pracy kuchni zamówiliśmy jedno danie lokalne – Pasta Trittico di Lucano z trzech rodzajów makaronu: orecchiette, strascinati i fusilli w sosie pomidorowym. Sos był gotowany ze zmiksowanym mięsem. Danie doskonałe!
26 maja poniedziałek trzeci dzień
Valle del Melandro – dolina murali z Parco Murales. Trzy miasteczka: Savoia di Lucania, Sant’Angelo Le Fratte i Satriano di Lucania tworzą „Najbardziej malowaną dolinę we Włoszech”. To raj dla wielbicieli murali, czyli street artu dostępnego dla wszystkich i o każdej porze.
1.Savoia di Lucania
Miasteczko jest pięknie położone na wzgórzu. Malutka, urocza staruszka starała się nam pomóc, a młody człowiek chciał nam wszystko pokazać i chociaż woleliśmy sami pozwiedzać to i tak nas dopadł w zabytkowym, górującym nad miastem Castello di Savoia di Lucania i opowiadając o zamku wyprowadził nas na taras widokowy. Zamek przechodził różne koleje losu i był też kiedyś więzieniem. Organizowane są tam seminaria poświęcone anarchiście i rewolucjoniście Giovanniemu Passannante urodzonemu i pochowanemu w Savoia di Lucania, znanemu we Włoszech jako ten, który pierwszy w historii dokonał zamachu na monarchię sabaudzką próbując zabić króla Umberto I Sabaudzkiego. Niektóre murale utrwalają jego historię.
2. Sant’Angelo Le Fratte
Kolejne miasto murali, ale też rzeźb z brązu i marmuru na chodnikach, ilustrujących historię i codzienne życie miasteczka. W Sant’Angelo Le Fratte jest ponat 160 murali namalowanych od 1995 r. przez różnych włoskich i międzynarodowych artystów.
Najbardziej znany, malowniczo położony jest niebieski budynek z niebieskimi drzwiami i oknami, na którego fasadzie namalowano romantyczne obrazy dziewcząt i kwiatów. Musieliśmy o niego zapytać, bo ukryty jest w bramie, którą wcześniej mijaliśmy, ale nie było żadnego oznaczenia!
Caffe corretto Baileys i lody zafundowaliśmy sobie w Bar Bob Rock, w pięknym zaułku z widokiem na sympatyczną rzeźbę uczennicy wręczającej kwiatki nauczycielowi. Każdy chciał lody pistacchio, ale się skończyły, a zamienniki jakoś nikogo nie zachwyciły, natomiast moje maślane lody Bob z kawałkami orzechów były pyszne.
3. Satriano di Lucania
Na końcu tego muralowego tryptyku malowanych miast było Satriano, od którego wszystko się zaczęło kiedy w 1983 r. przybył tu Constantin Udroiu (ur. 1930 Bukareszt – zm. 2014 Rzym), rumuński dysydent polityczny sprzeciwiający się polityce dyktatora Nicolae Ceaușescu i jednocześnie czołowy przedstawiciel współczesnego malarstwa ekspresjonistycznego bizantyjskiego. Przebywając na wygnaniu we Włoszech przybył do Satriano di Lucania na zaproszenie burmistrza, który po trzęsieniu ziemi w 1980 r. chciał odbudować i ozdobić miasto. Pomysł podchwyciły sąsiednie miasteczka zakładając stowarzyszenia zrzeszające artystów. W Satriano jest ok. 300 murali i przedstawiają przeróżne historie związane z miasteczkiem i regionem. W 2021 r. Rada Miejska powołała Muzeum Malarstwa Ściennego Satriano di Lucania.
W amfiteatrze przy pomniku największego lukańskiego malarza XVII w. Giovanniego de Gregorio znanego jako Pietrafesa i przy muralach z jego wizerunkiem zrobiliśmy sobie na koniec mały popas. Z tych trzech kolorowych miasteczek jakie przemierzyliśmy, najbardziej chyba podobało nam się muralowo – rzeźbiarskie Sant’Angelo Le Fratte.
Kiedy dotarliśmy do Pietragalla i wychodziliśmy na kolację, podjechał samochód pod drzwi, wysiadł mężczyzna i Maja zapytała czy jest Vittoriem? Nie, padre di Vittorio (na ojca był raczej za młody) i na hasło Mai: Vittorio non esiste, pomachał palcem no, no, no!
Sprawa z osobą artysty zaczynała być tajemnicza, żeby nie powiedzieć podejrzana, bo był z nami w ciągłym kontakcie na WhatsAppie, ale np. propozycję rozmowy odrzucił twierdząc, że słabo zna angielski, a na zapewnienie, że Maja mówi po włosku nie zareagował. Pytanie: Dove e Vittorio? zaczynało być coraz bardziej intrygujące.
Przy pięknym zachodzącym słońcu postanowiliśmy przed wizytą w restauracji obejść Il Parco Urbano dei Palmenti czyli piwniczki do produkcji wina Palmento, nazywane popularnie domkami Hobbitów i tam zrodził się z kolei nasz cień „Człowieka z Altamury”, którego stworzyły Beatka, Grażynka, Wandzia i Maja.
Trattoria okazała się zamknięta i nawet pytaliśmy proboszcza o dni otwarcia i wyszło na to, że działają tylko od czwartku do niedzieli. Na szczęście w pobliżu był jeszcze otwarty sklep z bardzo miłą panią, która z zaplecza przyniosła kilka butelek lokalnego wina Palmento, bo na półkach się skończyło.
Przy okazji odkryliśmy ogromny Palazzo Ducale mieszczący Fondazione Accademia Ducale Centro Studi Musicali. Początki jego budowy sięgają XI w. i ten Pałac Książęcy był siedzibą rodów szlacheckich takich jak Orsini.
W domu odbyło się gotowanie spaghetti, a Wojtek i Franek zrobili wzruszającą niespodziankę zakupując po cichu wino Palmento i wznosząc toast za wszystkie mamy, bo był to Dzień Matki, a potem nastąpił spontaniczny, głośny, długi i jedyny w historii naszych wyjazdów wieczór śpiewaczy z koncertem życzeń. Wojtek znajdował nagrania w telefonie, a repertuar był włoski, polski i światowy. Grażynka wykazała się wspaniałą znajomością tekstów starych piosenek! Maja śmiała się, że to wszystko przez Palmento.
27 maja wtorek czwarty dzień
1. Monticchio
Przybyliśmy nad dwa owalne i bardzo głębokie jeziora w kraterach wulkanicznych przepięknie otoczone starymi lasami jakby to nie były Włochy. Przypominało nam to Foresta Umbra na Gargano. Siedzieliśmy nad Lago Piccolo tj. mniejszym jeziorem z widokiem na nasz cel, czyli bielejące w zieleni na zboczu franciszkańskie Opactwo San Michele Arcangelo czyli św. Michała z VIII w., ale dookoła odbywały się prace przed sezonem i głośne piły zakłócały nam zieloną ciszę. I tylko wielkie kaczki piżmowe były niewzruszone i zajadały spokojnie nasiona polskiego słonecznika.
Najpierw jednak poszliśmy z tysiącami maleńkich skaczących żabek do korzeni, które jak stalagmity rosną do góry nad drugim jeziorem Lago Grande, ale tylko Wojtek, który miał w plecaku sprytne gumowe ochraniacze na buty, przedostał się po błocie bliżej i zrobił zdjęcia.
Potem wspięliśmy się po stu schodach, które skrupulatnie liczył Franek, do pięknie położonego opactwa, w którym znajduje się Museo di Storia Naturale del Vulture, a w nim wszystko o unikatowym motylu Farfalla Bramea Europea odkrytym w 1963 r. jako żywa skamieniałość z miocenu, która żyje tylko tutaj, a żyje zaledwie dwa dni, choć cały proces hibernacji i wykluwania się trwa osiem miesięcy! Jedna z uczestniczek wyprawy zyskała przydomek Bramea Europea, bo piękna i żarta😊
W klasztorze znajduje się kościół z ołtarzem wykutym w skale z figurą św. Michała. W kilku pomieszczeniach widzieliśmy przy wielkich oknach czerwone pelargonie giganty! Chyba im dobrze w tych chłodnych wnętrzach. Natomiast mury na zewnątrz porastał różowy ostrogowiec znany nam z Bergamo. W opactwie w kilku pomieszczeniach była wystawa miniatur różnych bardzo znanych kościołów, bazylik i katedr nie tylko włoskich. Misterna praca artysty.
Po wyjściu z klasztoru udaliśmy się do pobliskiego baru i z braku naszego ulubionego Caffe corretto Baileys mieliśmy degustację Caffe correto Grappa czyli ohydnej kawy z wódką serwowanej w dodatku w plastikowych kubeczkach! Szczególne przeżycie, trząchało nami jak nigdy… Nazwę tego trunku, bo kawą trudno go nazwać, trzeba było wytłuścić!
Obok siedziała grupa młodych Włochów i rozmawialiśmy długo z jednym z nich, bo był nas ciekawy i opowiadaliśmy, najpierw Wojtek po angielsku, potem Maja po włosku, że planujemy podróż do Grassano i Aliano śladami Carlo Leviego i nie wiedział kto to! Kiedy jednak Maja powiedziała tytuł najsłynniejszej jego książki „Cristo si è fermato a Eboli” to jego koledzy od razu zareagowali, a nasz rozmówca się zawstydził. Zaskoczyła nas ta niewiedza o jednej z najważniejszych książek we włoskiej powojennej literaturze i jej autorze. Maja była wręcz zgorszona.
Kiedy zeszliśmy na dół, to w otwartym już sklepie z pamiątkami kupiłam zakurzony śliczny ceramiczny wazonik, jakiego szukałam od kilku dni w różnych miasteczkach i kiedy dałam starszemu sprzedawcy 50 €, powąchał banknot kilka razy i powiedział: Polonia i zaczął coś nadawać po włosku. W sklepie byłam sama i zaskoczona zawołałam Maję, a pan wyjaśnił, że banknot pachnie solą z Wieliczki! Do tej pory nie wiemy, czy to była ściema, ale okazało się, że mama sprzedawcy była Polką z Jeleniej Góry, a pan odwiedził Kraków i Wieliczkę. Tak czy inaczej, historia wyszła przednia i uznaliśmy ją za kolejne małe miracolo.
Cascate di San Fele, czyli planowany spacer do wodospadów odpuściliśmy sobie, bo lunął deszcz, a mielibyśmy kilometr do przejścia i nie wiadomo czy nie wpakowalibyśmy się też w błoto. Natomiast w drodze do Potenzy mieliśmy piękne spotkania z naturą i piękne widoki na tle granatowych chmur wiszących na niebie.
3. Potenza
To najwyżej położona stolica regionu we Włoszech (819 m n.p.m.) i wg opinii znajomych osób, które objechały Włochy, w tym Lukańczyka znajomego Wandzi, jest to najbrzydsza stolica. Podpisujemy się niestety pod tą opinią i chociaż niewiele widzieliśmy i może nie mamy prawa wydawać takiego osądu, to np. rzucił nam się w oczy brak kwiatów, którymi pięknie udekorowane są wszystkie miasteczka, jakie odwiedzaliśmy. To było dziwne, ale utrwalaliśmy na zdjęciach brzydotę miasta i to chyba nie było uprzedzenie.
Najpierw przeszliśmy przez fragment Centro Storico i odwiedziliśmy dwa kościoły, jeden bardzo stary, zaciemniony św. Michała Archanioła z V w., w którym wierni modlili się i drugi młodszy św. Franciszka.
A potem szukaliśmy głównej miejskiej atrakcji, której nie mogliśmy znaleźć, czyli drugich najdłuższych schodów ruchomych w Europie łączących różne ulice na różnych poziomach. Przeżyliśmy wielkie rozczarowanie. Pomieszczenie, z którego startowały schody, śmierdziało smarem, ale przemogliśmy się i pojechaliśmy w dół i w górę za darmo, bo głębiej trzeba już płacić w oszklonej budce z żywym bileterem.
Następnego dnia miała być historyczna Parata dei Turchi, ale chociaż mieliśmy blisko do Potenzy, to nie była w stanie nas skusić. Franek stwierdził, że miasto powinno nosić nazwę Impotenza😊
28 maja środa piąty dzień
1. Castelmezzano
To perła Bazylikaty – fantastycznie, urzekająco położone na zboczu gór miasteczko w Małych Dolomitach Lukańskich, z panorami mozzafiato tj. widokami zapierającymi dech, należące do I Borghi più belli d’Italia czyli najpiękniejszych we Włoszech!
Wspinaliśmy się do Volo dell’Angelo czyli Lotu Anioła pomiędzy Castelmezzano i Pietrapertosą, ale nie był nam dany niestety, bo poza sezonem lot odbywa się tylko w weekendy. Widzieliśmy jedynie pod szczytem góry stację początkową i stalowe liny. Volo dell’Angelo to półtora kilometra liny rozpiętej 400 metrów nad przepaścią i pokonywanej z prędkością do 120 km / h (zależy od masy ciała), do której w pozycji poziomej przymocowany jest w specjalnej uprzęży jakiś śmiałek, albo dwóch. Bardzo szczególne przeżycie z gwarantowaną adrenaliną i niektóre osoby przed wyjazdem wyrażały gotowość do lotu!
Kiedy odpoczywaliśmy pod szczytami gór, podziwiając fantastyczne widoki i dyskutując o filmach, Grażynka poleciła nam włoską platformę z filmami dokumentalnymi i fabularnymi https://www.raiplay.it/
Do drogi wijącej się u podnóża gór, którą widzieliśmy z tarasu widokowego i która marzyła nam się z Beatką, niestety nie doszliśmy, Po zejściu ze zbocza zrobiliśmy sobie odpoczynek z posiłkiem (zielone gnocchi i grillowana verdura, która okazała się cukinią), kawą i tiramisu w Ristorante Hotel Dolomiti. Stwierdziłam, że Mai tiramisu z przepisu na naszej stronie jest lepsze!
W drodze do Pietrapertosa zaskoczył nas znak drogowy z zakazem ruchu i dopiskiem: Eccetto FRONTISTI, który później rozszyfrowaliśmy jako: z wyjątkiem lokalnych mieszkańców mających domy wzdłuż drogi.
2. Pietrapertosa
Castellmezzano i Pietrapertosa uważane są za najpiękniejsze miasteczka we Włoszech. Podobnie jak Castelmezzano, miasteczko przyklejone jest do gór i jest też najwyżej położonym miastem w całej Bazylikacie – 1 088 m n.p.m. Co ciekawe odległość między miastami samochodem wynosi kilkanaście kilometrów więc półtorakilometrowy skrót w powietrzu zaskakuje. Ta tyrolka między szczytami gór dwóch miasteczek jest jedną z najdłuższych i najwyższych tyrolek na świecie.
Urocze miasteczko, które przywitało nas metalową ramą z wyciętym napisem Pietrapertosa, czyli idealną miejscówką do zdjęcia i pomnikiem Padre Pio, który jest chyba w każdym miasteczku w Bazylikacie, udekorowane zostało ozdobami z ceramiki i starymi zdjęciami ilustrującymi dawne dzieje miasta.
Artysta Vittorio Vertone w Pietragalla
Po powrocie przed domem niespodziewanie spotkaliśmy Vittorio, bo Wandzia w mężczyźnie przy samochodzie wypakowującym coś w rękawiczkach rozpoznała naszego mitycznego już artystę! Na pytanie Mai: czy Vittorio? padła odpowiedź si!, która wywołała nasz głośny zbiorowy entuzjazm na całą okolicę.
Staliśmy przed domem rozmawiając tzn. Maja rozmawiała i tłumaczyła, a potem dostaliśmy autorski wieczór z wartkim monologiem o osiągnięciach i wszelakich zdolnościach naszego gospodarza (architekt, multiinstrumentalista), który okazał się uznanym artystą o międzynarodowej renomie wystawiającym swoje prace na całym świecie i zdobywającym wiele nagród!
Wszystko odbyło się w dwóch pracowniach: obszernej na parterze, która zapewne pierwotnie była garażem i malutkiej po zewnętrznych schodkach, w której Vittorio ma swoją pracownię z wszystkimi niezwykłymi farbami i środkami jak kurze białko czy moszcz z wina po jego odparowaniu. Vittorio zaprezentował nam piękne apaszki z nadrukiem jego obrazów, które zostały wyprodukowane w Chinach w ilości 1,5 mln sztuk (!), jak zapamiętała Ela.
Vittorio opowiadał o stosowanej przez niego technice rapidismo, czyli bardzo szybkim, intuicyjnym malowaniu farbami olejnymi ze specjalnymi dodatkami w towarzystwie muzyki wszelkich gatunków i tłumaczył, że obiekty, które maluje w otoczeniu szybkich pociągnięć pędzla dają się rozpoznać. Wskazał na obraz za plecami Franka przedstawiający klasztor w Monticchio i ponieważ akurat byliśmy tam poprzedniego dnia, to nie mieliśmy problemu, żeby go zidentyfikować.
Ostatni świeżo namalowany obraz miał numer 1048! Vittorio to jak widać bardzo płodny artysta, w czym może być pomocna technika szybkiego malowania. Jeśli chodzi o środki jakich używa Vittorio Vertone, to stosuje materiały takie jak Leonardo da Vinci używając naturalnych pigmentów, białka kurzego, oleju arganowego i innych.
W pracowni wisiały w sumie dwa wielkie obrazy i było tak ciasno, że Franek i ja zdołaliśmy ubrudzić się mokrą farbą z obrazów, przy których staliśmy stłoczeni. To była pamiątkowa sygnatura artysty😊
I kiedy na koniec spotkania zdjęłam moją owiewajkę z kapturem i pokazałam Vittorio ślady czerwonej farby, co uświadomiła mi wcześniej Grażynka, to przejął się i zaczął czyścić różnym rozpuszczalnikami, ale farba tylko się rozmazała! Zaczął coś tłumaczyć i sprowadził nas zaraz na dół gdzie wręczył nam jako rekompensatę i na pamiątkę obraz przedstawiający Procidę wyspę pod Neapolem, na której Vittorio był jeszcze poprzedniego dnia, a my powiedzieliśmy, że wyspa jest opisana na naszej stronie kiedy została Włoską Stolicą Kultury w 2022 r. i że tam nagrywany był piękny film „Il postino”, co wyraźnie ucieszyło Vittorio.
Obraz był dla nas wielką i bardzo miłą niespodzianką. Powstał dylemat u kogo powinien zawisnąć i ktoś zaproponował, żeby wzorem świętych obrazów wędrował od domu do domu😊
Vittorio totalnie zachwycał się Neapolem, w którym jest 800 kościołów i pokazywał w telefonie najpiękniejszą wg niego rzeźbę na świecie Cristo Velato czyli Zasłonięty Chrystus, która znajduje się w prywatnej kaplicy rodziny Sansevero, ale można ją zwiedzać za opłatą.
Okazało się w dalszych rozmowach, że Vittorio słyszał nasze gromkie śpiewy dwa dni wcześniej i słyszał piosenki francuskie, chociaż żadnej takiej nie śpiewaliśmy! Zapytał, czy wiemy skąd pochodzą mieszkańcy Pietragalli? Nie wiedzieliśmy i uświadomił nam, że od Katarów, a czy wiemy kim są Katarzy? Maja na szczęście wiedziała i zaskoczyła Vittorio. Ponieważ Katarzy wywodzą się z Francji, to w Pietragalli są ciągle w użyciu francuskie słowa i pewnie stąd skojarzenia z francuskimi piosenkami😊
Na hasło Grassano, do którego się wybieramy śladami Carlo Leviego, artysta skrzywił się i powiedział, że tam nic nie ma. No na pewno nie ma porównania do Neapolu, ale mieliśmy potem inne odczucia. Co do Leviego to zaskoczył nas rewelacją, że pisarz, zanim przybył do Grassano, przebywał w Pietragalla przez 60 dni. Maja, która przeczytała książkę o Levim w oryginale nie trafiła na taką informację. Weryfikacja nastąpiła wkrótce w dwóch źródłach tj. w Grassano i Aliano.
Vittorio miał prośbę do nas i nadzieję na kontakty z Ambasadą Włoch i ma marzenie o ustanowieniu miast partnerskich Pietragalli i jakiegoś w Polsce, a my już zastanawialiśmy się, czy nie można by, póki co podsunąć Sebastiano Giorgi pomysłu na artykuł o Vittorio Vertone w Gazzetta Italia.
Na sam koniec Vittorio zadzwonił do kuzyna i umówił nas na dziewiątą rano na oprowadzanie po Palmenti i to było następne niespodziewane miracolo!
29 maja czwartek szósty dzień
1. Palmenti di Pietragalla
Dzień naszego wyjazdu z Pietragalli i zmiany kwatery zaczęliśmy więc od oprowadzania przez Teodosio, krewnego Vittoria po Palmenti i zaczęło się w małym deszczu, ale szybko się rozpogodziło.
Słuchaliśmy opowieści o tradycyjnym procesie produkcji wina Palmento w jednej z niewielu działających piwniczek Palmento NOLE, a jeszcze 40 lat temu działały wszystkie. Ogólnie jest 210 piwnic. Każda piwnica składa się z wydrążonego w skale koryta, w którym miażdżono winogrona i z mniejszych zbiorników, w których odbywała się fermentacja. Palmenti di Pietragalla pochodzą z XVIII w., ale niektóre sięgają okresu średniowiecza.
Usłyszeliśmy, że fermentujące wino jest niebezpieczne, bo uwalnia się dwutlenek węgla i do pomieszczeń wchodziło się z zapaloną świecą i dopóki się paliła było bezpiecznie. Teraz są odpowiednie sprzęty do pomiarów.
Syn Teodosio umieścił w zeszłym roku ogłoszenie na FB o Palmenti i z różnych części Włoch przyjechało tyle autokarów, że rozstawili stoły, nakarmili przybyszów, pili wino, siedzieli do pierwszej w nocy, a niektórzy zasnęli między domkami😊W nocy Palmenti są pięknie podświetlone i chociaż próbowałyśmy z Beatką, doczekać tego momentu, ale niestety nam się to nie udało.
Dowiedzieliśmy się też, że nasz artysta Vittorio Vertone jest kierownikiem trwającego dwa dni festiwalu otwartych piwnic Festival delle Cantine Aperte, który odbywa się co roku w sierpniu i daje unikatowe świadectwo tradycji i wiedzy winiarskiej. Na koniec nastąpiła degustacja wina w pobliskim domu Teodosio – maczanie kawałka suchego pieczywa w winie o kolorze bimbru. Odbyły się też zakupy lokalnego wina Palmento w samym źródle.
2. Grassano
Grassano zalane słońcem, wbrew opinii Vittorio, bardzo nam się spodobało i nie tylko z powodów sentymentalnych związanych z Carlo Levim, co było oczywiste. To pierwsze miejsce zsyłki Leviego, w którym miał przebywać trzy lata, ale przebywał tu pod dwoma adresami tylko 45 dni, bo z kilku powodów został zesłany dalej w o wiele bardziej niedostępne miejsce tj. Aliano, które obowiązkowo było w naszych planach.
Na dzień dobry mieliśmy pierwsze miracolo, bo jakaś pani wychyliła się z balkonu i zapytała czego szukamy, co tu robimy i zaraz wyszedł mąż, jak się później okazało presidente L’Organizzazione “Associazione Culturale “CRASSANUM” Alberto Garambone. To był dom, kiedyś pensjonat bogatej rodziny Prisco „La Casa di Prisco”, w którym w 1935 r. zamieszkał Carlo Levi i teraz jest ważną częścią Parco Letterario Carlo Levi di Grassano.
Zaczęła się przygoda z oprowadzaniem po miejscach pamięci związanych z Levim i po małym muzeum, izbie pamięci, którą urządziła ta para, którą najwyraźniej wiele lat temu połączył Carlo Levi! Pani Elvira pochodząca z Grassano z rodziny Prisco ukończyła historię i pisała pracę magisterską o Carlo Levim! Mąż Alberto pochodzi z Aliano. Pani Elvira zapytana o pobyt Leviego w Pietragalla przez 60 dni, o którym mówił Vittorio Vertone zaprzeczyła zdecydowanie tym sensacjom, a mąż dodał, że teraz każdy chciałby mieć jakieś zasługi związane z pisarzem! P. Alberto zapytał Mai kiedy urodził się Carlo Levi i powiedziała, że w 1902 r. BRAVA! Pisarz zmarł w 1975 r. Nie pierwszy raz zaskakiwaliśmy Włochów swoją wiedzą i to chyba też otwierało nam różne drzwi, ale i serca Włochów.
Staliśmy na malutkim balkonie, na którym Levi dwa dni po przybyciu namalował swój pierwszy obraz. Ponieważ wystawa ma być otwarta dopiero w lipcu, to gospodarze poprosili nas o nierobienie zdjęć i początkowo nie robiliśmy, ale kiedy trochę bliżej nas poznali, pozwolili na wszystko! Na ekspozycji częściowo multimedialnej, zgromadzone są w kilku pomieszczeniach dokumenty związane z Levim, z uzasadnieniem zsyłki, są jego obrazy, zdjęcia m.in. takie, na którym p. Elvira stoi obok Leviego jako pięcioletnia dziewczynka!
Alberto prosił o zgadywanie co widzimy na obrazie z 1967 r. „I mafiosi” i Ela powiedziała: gli occhi neri (czarne oczy) i usłyszała: brava! Bo oczy są zwierciadłem duszy, a obraz przedstawia mafiozów.
Pani Elvira jak prawdziwa professoressa pokazywała linijką na małej reprodukcji obrazu Lucania 61’ każdą postać jaką uwiecznił Carlo Levi na tym wielkim dziele (18,50 x 3,20 m) zamówionym z okazji 100. rocznicy Zjednoczenia Włoch. Są na nim ludzie, którzy walczyli o Południe, jest otwarcie na przyszłość i wizja lepszych czasów. Jest na nim również uwiecznione na horyzoncie Grassano.
Płótno znajduje się w Narodowym Muzeum Sztuki Średniowiecznej i Nowożytnej w Materze w Palazzo Lanfranchi. Nie dotarliśmy tam będąc w Materze…
Było na koniec wspólne zdjęcie, wymiana kontaktów, komplementy dla Mai i serdeczności. Otrzymaliśmy foldery i był okrzyk VIVA POLONIA, a my natychmiast odpowiedzieliśmy VIVA ITALIA! Potem było małe oprowadzanie przez. p. Alberto po upamiętnieniach Leviego w Grassano.
Obiecywaliśmy sobie, że po powrocie jeszcze raz przeczytamy „Chrystusa…”, bo to na pewno będzie inny odbiór, bo np. widzieliśmy opisywaną ławeczkę, na której rozegrał się dramat ojca siedzącego z dzieckiem…
Niedługo potem niespodziewanie burmistrz tj. Sindaco Grassano Filippo Luberto wciągnął nas do okazałego ratusza, którym kończyła się główna ulica. Opowiedział o mieście, rozdał każdemu pięknie wydane foldery, założył szarfę i zrobił sobie z nami zdjęcie, które wykonała sprzątaczka😊 To było kolejne miracolo.
Burmistrz polecał Chiesa Madre di San Giovanni Battista z XVI w. na wzgórzu – serce pamięci wspólnoty Grassano, pokazując skrót sprzed ratusza i chociaż nie byliśmy zachwyceni wspinaczką, to jednak poszliśmy i warto było, bo widoki przepiękne na każdą stronę po horyzont, a i wnętrze kościoła też piękne, jasne, klarowne i tylko nie chciał nas wypuścić, bo walczyłam ze skoblem😊
Syn Eli na hasło, że zaprzyjaźniliśmy się z burmistrzem napisał: to możecie kupić mieszkanie!
3. Miglionico
Tutaj w lokalnej piekarni kupiliśmy trzy wielkie chleby na wagę. Sprzedawca zapewniał, że są świeże przez 5 dni i śmieliśmy się, że zapomniał powiedzieć, że ten dzień był ostatnim z pięciu😊
Po drodze do wielkiego Castello del Malconsiglio wstąpiliśmy do Chiesa di Santa Maria Maggiore. Podziwialiśmy; niestety tylko przez szybę, boczny ołtarz polifoniczny – poliptyk, wspaniałe dzieło Cima da Conegliano pochodzące z 1499 r., składające się z 18 obrazów olejnych w panelach oprawionych w majestatyczną ramę z drewna topolowego.
Zamek budowany od VIII do IX w. zmieniał swoje funkcje od twierdzy do rezydencji i znany jest z tego, że w XV w. doszło do spisku (la congiura) baronów i stąd nazwa Malconsiglio, czyli Zamek Złej Rady. W Miglionico baronowie ziem południowych spotkali się z królem Ferdynandem I Aragońskim Królestwa Neapolu i jego synem Alfonsem, księciem Kalabrii, z woli Girolamo Sanseverino, pana Miglionico. Był spisek, podejrzenia, zdrady i złe rady.
Miasteczko urocze, w którym na stojąco przy barze serwował nam pyszną kawę niezwykle sprawny, wesoły barista, a toaleta też była na stojąco, bo okazała się kucanką, co we Friuli było częstym zjawiskiem, ale w Bazylikacie chyba jedynym przypadkiem, na jaki trafiliśmy.
4. Castellaneta Marina w Apulii
Nasza druga kwatera leżała nad Morzem Jońskim i była to pierwsza nadmorska miejscówka w historii naszych wyjazdów, a marzyła nam się taka od dawna. Okazało się, że apartamenty mieliśmy przydzielone w lekko piwnicznej części, ale po pierwszej odmowie (na górze też nie ma światła😊) i negocjacjach, gospodarze obiecali wyższą kondygnację i tylko musieliśmy odczekać na posprzątanie. Warto było!
W oczekiwaniu na nowe lokum podjechaliśmy na Lungomare do wielkiej restauracji Lido La Barchetta, przywitaliśmy się z morzem, zjedliśmy kolację zauważając od razu oryginalnego, głośnego, pląsającego Włocha, który towarzyszył naszym kolacjom przez kilka wieczorów oprócz ostatniego.
Zapamiętaliśmy też bardzo sympatycznego szefa sali z brzuszkiem – piłeczką, na którym opierał notatnik z zamówieniami. Maja powiedziała, że jadła miecznika na Sycylii i że był pyszny, na co kelner powiedział, że zrobią jeszcze lepszy i na końcu dopytywał się o wrażenia smakowe i wszyscy potwierdzili, że „Pesce spada alla brace” czyli miecznik z grilla był doskonały. Zamawiane też były kalmary Calamarata al dentice i Trofie salsiccia fresca e crema di pistacchio czyli makaron ze świeżą kiełbasą i kremem pistacjowym dla niektórych pyszny, dla innych za tłusty.
Nauczyliśmy się przy okazji włoskiego określenia “fare la scarpetta” – to typowa włoska praktyka polegająca na czyszczeniu talerza kawałkiem chleba, zbierając w ten sposób wszelkie pozostałości sosu. To wyrażenie przyjemności delektowania się jedzeniem do ostatniego kęsa!
Wandzia powiedziała, że ma ochotę sparafrazować tytuł włoskiego filmu: dobrze się szamie w miłym towarzystwie😊 W restauracji wszyscy nabyli oliwę, którą mieliśmy na stole, bo niewielka butelka miała śliczny oryginalny kształt i etykietę restauracji i podczas następnych kolacji były już inne, duże, nieciekawe. Czyżbyśmy je wykupili???
Na sam już koniec dnia poszliśmy na romantyczny nocny spacer wzdłuż morza ze światłami Taranto na horyzoncie.
Kwatera okazała się luksusowa i gustownie, nadmorsko urządzona, chociaż niektóre pokoje i łazienka mogły być troszkę większe. Skupialiśmy się na posiłki w jednym mieszkaniu, dostawiając stół i krzesła z tarasu.
30 maja piątek siódmy dzień
Tej nocy odbyło się wielkie odsypianie narastającego niedospania i zmęczenia. Obudziliśmy się tzn. samochód Wojtka o 8.20 i nieprzytomni widzimy przez okno na tarasie Elę z Frankiem gotowych zasiąść do śniadania, no to pogoniliśmy towarzystwo😊 Okazało się, że druga ekipa samochodowa już była na zakupach po chleb i mleko! Troszkę nas to zawstydziło…
1. Craco
W drodze do Craco skończyły nam się ginestry za to pojawiły się kwitnące oleandry, ulubione kwiaty Wandzi.
Fantasma – miasto duchów, miasto, którego nie ma, zwiedzane było ze znudzonym przewodnikiem, w kaskach i krótko, bo miała być godzina, a nie była. To nie był przewodnik tylko dozorca i nie było jakoś klimatu do przeżywania tego opuszczonego miasta, w którym przecież toczyło się jeszcze nie tak dawno normalne życie. Najciekawszym obiektem była ruina świątyni podświetlonej słońcem.
Craco, którego początki sięgają VIII w p.n.e. zostało zbudowane na bardzo stromym szczycie ze względów obronnych i z powodu osuwisk oraz trzęsienia ziemi w 1980 r., opuszczone zostało ostatecznie pod koniec XX w.
We Włoszech zjawisko opuszczonych miast jest niestety bardzo częste – mówi się o ponad sześciu tysiącach takich miasteczek! Przyczyny są naturalne, albo społeczne, ekonomiczne.
Craco to gotowy plan filmowy dla wielu produkcji i tu m.in. kręcone były „Chrystus zatrzymał się w Eboli”, „Pasja” czy „Quantum of Solace”. W 2010 r. Craco zostało wpisane na listę obserwacyjną World Monuments Fund.
Dookoła widzieliśmy księżycowy krajobraz z dominującym zjawiskiem jakim są calanchi głębokie gliniaste wąwozy i doliny utworzone przez ciągłą intensywną erozję, które tworzą piękne wzory zboczy z załamującym się w nich światłem. To charakterystyczny krajobraz Bazylikaty, który malował m.in. Carlo Levi.
Maja powiedziała, że po zwiedzaniu Craco czuje się trochę delusa czyli zawiedziona.
Kiedy wracając z ruin urwałam na pamiątkę łebek od wielkiego uschniętego ostu, których było mnóstwo, Ela spojrzała i zapytała: myślisz, że się przyjmie?😊
2. Alianello
Kolejne miasto duchów obejrzeliśmy tylko z zewnątrz, ale po drodze podziwialiśmy calanchi, które tak lubił malować Carlo Levi. Alianello opuszczone, smutne. Nikt się nie zapuszczał między budynki grożące zawaleniem, bo nie ma tam przewodnika ani kasków.
3. Aliano
To miejsce dłuższego odosobnienia Carlo Leviego, czyli coś, o czym marzyliśmy od kilku lat i co cofnęło nas mocno w czasie i wzbudziło wzruszenia. Tu każdy zakątek mówi coś o Levim.
Zaczęliśmy od kawy w La Casa della Vedova, czyli domu wdowy opisanym w „Chrystus zatrzymał się w Eboli”. Wojtek zrobił plebiscyt na cenę ciastka, które zamówił – 1,20 €. Do pobliskiego Chiesa San Luigi Gonzaga zajrzeliśmy przez szybkę, bo odbywała się msza.
Potem chodziliśmy po Aliano smakując jego niepowtarzalny klimat osobnego miasteczka nad urwiskiem z fantastycznymi widokami wąwozów. To jest bardzo malarskie miejsce! Miasteczko liczy niecały tysiąc mieszkańców.
Wiele starszych domów w mieście, w tym jeden na historycznym placu miasta nazywany casa con gli occhi (dom z oczami) przypomina ludzką twarz, z oczami (okna), nosem (komin) i ustami (wejście). Ta unikalna konstrukcja architektoniczna miała, zgodnie z lokalnymi wierzeniami, chronić dom i jego mieszkańców przed złym okiem – malocchio i złymi duchami.
Następnie odwiedziliśmy Pinacoteca Carlo Levi. Muzeum jest częścią Parku Literackiego im. Carlo Levi, który wiedzie wszystkimi jego śladami. Levi jest tutaj bóstwem opiekuńczym.
Muzeum, które jest galerią sztuki Carlo Leviego, gromadzi listy, dokumenty, rysunki, obrazy związane z zsyłką Leviego do Aliano w latach 1935–1936, na którą pisarz, malarz i lekarz został skazany przez reżim faszystowski. Szczególnie interesujące są oryginalne litografie, podarowane przez samego Leviego, przedstawiające ilustracje do książki „Chrystus zatrzymał się w Eboli”, w której Aliano nazywane jest Gagliano wg miejscowego dialektu. To dokumentalna opowieść, która została wydana w 1945 r. i która podsumowuje jego doświadczenia w małym miasteczku w Lukanii, gdzie żył w kontakcie z miejscową ludnością odkrywając skrajną nędzę cywilizacji chłopskiej Południa. Historię tej niezwykłej książki, która odmieniła losy mieszkańców Matery i innych miast Południa Włoch opisaliśmy po naszej pierwszej wyprawie do Apulii w 2019 r., a teraz toczymy batalię o jej wznowienie.
Muzeum posiada dużą ilością obrazów w kilku salach, w tym świetne autoportrety i wiele dokumentalnych zdjęć, które po części znaliśmy z Grassano. Nie spieszyliśmy się, spędziliśmy tam sporo czasu słuchając barwnych opowieści oprowadzającej nas pani, która po początkowym zakazie pozwoliła robić zdjęcia wszystkiego. Kustoszka muzeum potwierdziła, że Levi nie spędził w Pietragalla 60 dni.
Każdy obraz Leviego został przez Maję uwieczniony. Cała wizyta była dla nas bardzo wzruszająca.
Następnym punktem było zwiedzanie Casa di confino Carlo Levi tj. domu zsyłki Leviego. Po drodze widzieliśmy wiele cytatów z książki umieszczonych na domach, różne murale związane z Levim i jego popiersie w pięknym miejscu na skraju wąwozu.
Trzypiętrowy dom z wielkim tarasem i pięknymi widokami położony na wzgórzu na skraju miasta, gdzie Levi mieszkał i malował swoje obrazy, mieści również w starych kamiennych wnętrzach Museo della civiltà contadina tj. muzeum tradycji chłopskiej. Zgromadzono tam wiele przedmiotów, których używała miejscowa ludność w codziennym życiu i które na pewno widział Levi mieszkając tutaj. Stał sobie nawet osiołek naturalnej wielkości.
W przeciwieństwie do regionalnego muzeum wypełnionego wielką ilością przedmiotów, część domu zajmowana przez Leviego praktycznie jest pozbawiony mebli, co daje wrażenie surowości jego wnętrz. Już po godzinie zamknięcia młody człowiek, który nas oprowadzał puścił piętnastominutowy film świetnie zmontowany z nagranymi scenkami rodzajowymi z epoki, nawiązującymi do pokazywanych obrazów Leviego.
Idąc na cmentarz – nasz ostatni i wzruszający punkt wycieczki śladami pisarza i malarza, widzieliśmy “Casa degli Americani” tj. dom Amerykanina opisany w książce, w którym na parterze jest obecnie restauracja „La locanda con gli occhi”, a na piętrze mieszka następne pokolenie tej samej rodziny. Alberto Garambone presidente “Associazione Culturale “CRASSANUM”, którego poznaliśmy w Grassano jest potomkiem właścicieli tego domu! Uwielbiamy takie zaplatanie zdarzeń. Budynek, który jest równocześnie małym pensjonatem, został zbudowany w latach 30. XX w. przez Luigiego Martellego, nazywanego „Amerykaninem” i jest oczywiście częścią Parku Literackiego Carla Leviego.
Aliano u schyłku dnia, przy zachodzącym słońcu było bardzo spokojne, bardzo urokliwe, pustawe, ale wypełnione jednak mężczyznami grającymi w karty, rozmawiającymi w kawiarnianych ogródkach i to był powtarzający się sielski widok w wielu odwiedzanych miasteczkach. W lokalnym sklepie z bardzo sympatyczną sprzedawczynią kupiliśmy ciasto jogurtowe, którym delektowaliśmy się potem w domu.
Kameralny cmentarz, gdzie Levi zgodnie z ostatnią wolą chciał być pochowany wśród swoich chłopów, mieści się na wzgórzu, a grób położony jest trochę osobno i sprawia wrażenie zawieszonego nad głębokim wąwozem.
Na tym cmentarzu, z którego roztacza się wspaniały widok na okolicę, Levi też malował swoje obrazy i może wraca z nieba czasami i tęskni za miejscem, w którym miejscowa ludność tak życzliwie go przyjęła i pokochała. Z wzajemnością.
Na Tomba di Carlo Levi wypełnionym kamykami z wyrytymi napisami, bo Levi pochodził z żydowskiej rodziny, a kamienie na grobach w ich religii mają wiele znaczeń, Maja położyła czerwoną różę z biało-czerwoną wstążką, którą Beatka pięknie przewiozła. Róża wyglądała jak żywa.
W tym roku mija 90 lat od zsyłki Carla Leviego do Grassano i Aliano, 80 lat od pierwszego wydania książki „Chrystus zatrzymał się w Eboli” i 50 lat od śmierci pisarza. To, że w roku tych okrągłych rocznic odwiedziliśmy ścieżki pisarza i malarza i mogliśmy osobiście poczuć miejsca, za którymi tęsknił całe życie i gdzie spoczął na wieki jest czymś niesamowitym i poruszającym! Przed naszym wyjazdem rozpoczęliśmy batalię o wznowienie „Chrystusa…” i opisaliśmy wszystko na naszej stronie. Mamy wielką nadzieję, że nasza inicjatywa spotka się ze zrozumieniem i konkretnym odzewem odpowiednich instytucji i że Carlo Levi patronuje nam gdzieś z góry…
Wieczorem zmęczeni, ale szczęśliwi pojechaliśmy prosto na Lungomare i zjedliśmy kolację w miłym towarzystwie, czyli swoim, rozgadanych, gestykulujących Włochów i naszego tańczącego ulubieńca.
31 maja sobota ósmy dzień
Matera
Tego dnia mieliśmy w planie tylko Materę, bo chcieliśmy się nią nacieszyć i nasycić, zwłaszcza że Grażynka, Wandzia i Franek nigdy w niej nie byli, a nam marzyły się cysterny, na które nie starczyło czasu w 2019 r.
Na podziemnym parkingu spotkaliśmy młodą, ładną blondynkę nazwaną przez nas damą klozetową, bo obsługiwała elektronicznie toaletę, kierując ruchem chętnych i kiedy jakiś Włoch chciał wejść do męskiej, to powiedziała, że obsługuje na razie tylko naszą Grupę i musi poczekać!
Matera to bardzo filmowe miasto, bo nakręcono w niej ok. 140 filmów i trudno w to uwierzyć, bo jeszcze do 1952 r. była ona powodem do wstydu, często określana mianem zakały Włoch. Beatka przypomniała, że w Materze odbył się w 2019 r. jubileuszowy koncert Il Volo z okazji 10-lecia istnienia zespołu.
Nie było niestety naszego grajka z 2019 r., który tak nas wzruszył interpretacją piosenki „Paese”. Matera z naszego poprzedniego pobytu była wręcz pusta, chociaż była to niedziela, ale było chłodno, lekko deszczowo, a teraz przy sobocie i pięknej, bardzo ciepłej pogodzie było dużo tłumniej no i po raz pierwszy podczas tego pobytu niemal co chwilę słyszeliśmy polski język i wdawaliśmy się w krótkie pogawędki z rodakami.
Odwiedziliśmy Filomenę, która wyszła z zaplecza i powiedziała, że nas pamięta, ale trochę w to wątpiliśmy. Nie wstąpiliśmy do niej na panzerotti, czyli wielkie, nadziewane, zapiekane w głębokim tłuszczu apulijskie pierogi też opisane na naszej stronie. Restauracja była nowocześnie przearanżowana i nie mogliśmy rozpoznać dawnego wnętrza.
Trójka nowicjuszy zwiedzała odtworzone dawne mieszkanie wykute w skale Storica Casa Grotta di vico Solitario, a potem Chiesa Santa Maria di Idris na szczycie góry, też wykuty w skale.
Wszyscy już razem poszliśmy na Most Tybetański, niektórzy z obawami i jak się okazało słusznymi, bo zejście było karkołomne na wyślizganych kamieniach i ruchomym żwirze i trochę łatwiejsze w drodze powrotnej dzięki pomocy wyciąganych rąk. Ela, ratując się przed upadkiem, który i tak później nastąpił, złapała się za jakiś krzaczek (wszyscy się za coś łapali, albo opierali), który okazał się ostem😊
Ponieważ na końcu mostu była malutka platforma na kilka osób, to musieliśmy wracać i Ela z energią wkroczyła na most, który zaczął się tak bujać, że jakiś Włoch z naprzeciwka zaczął machać rękami i głośno protestować. Kiedy wydostawaliśmy się już z wąwozu Grażynka skonstatowała: jakbym codziennie miała tak chodzić do szkoły, to bym analfabetką została😊 To był zabawny i adekwatny komentarz do naszych trudów wspinaczkowych, jakie nie zdarzyły nam się jeszcze podczas żadnego wyjazdu. Grażynki urządzenie pokazało, że pokonaliśmy 24 piętra!
Bardzo zmęczeni poszliśmy ambitnie zwiedzać jeszcze podziemne cysterny Palombaro Lungo pod Piazza Vittorio Veneto, których nie udało się zobaczyć w 2019 r. i naprawdę zrobiły na nas wrażenie i mogliśmy się przy okazji przyjemnie schłodzić. Poznaliśmy unikalny system zbierania wody deszczowej i jedną z największych podziemnych cystern we Włoszech. Cysterny miały pojemność do 5 milionów litrów wody, która była odprowadzana przez skomplikowany system kanałów i akweduktów.
Ta ogromna cysterna zbudowana w XIII w. została wykuta bezpośrednio w wapiennej skale, a jej ściany zostały pokryte specjalnym wodoodpornym tynkiem o nazwie “thermol”, aby zapobiec przesiąkaniu wody. Zapomniany na dziesiątki lat zbiornik został ponownie odkryty dopiero w 1991 r. podczas renowacji Piazza Vittorio Veneto.
W jej wnętrzach w podświetlonym zakamarku powstał Człowiek z Almatery czyli połączenie Człowieka z Altamury z Człowiekiem z Matery😊
W różnych miejsca Matery podziwialiśmy charakterystyczne rzeźby Andrea Roggi, które symbolicznie przedstawiają różne wersje drzewa życia opartego na kuli ziemskiej, a wracając z restauracji trafiliśmy na jego galerię sztuki. Te rzeźby i przesłanie o jedności świata i ludzi kojarzą mi się bardzo z rzeźbami Lorenzo Quinna i też bardzo podobają. Andrea Roggi to nie tylko rzeźbiarz, ale również malarz i poeta.
1 czerwca niedziela dziewiąty dzień
Wandzia, pilotka Franka przy wyjeżdżaniu z parkingu pod domem: jedź, jedź, to tylko bambus!
1. Metaponto w Bazylikacie
Ruiny doryckiej świątyni Hery znane również jako Tavole Palatine z Metaponto sięgają VI wieku p.n.e.
Jest to przykład archaicznej architektury Magna Graecia, czyli Wielkiej Grecji. Świątynię nazywano również „Katedrą Pitagorasa” lub „Szkołą Pitagorasa” na pamiątkę wielkiego greckiego matematyka, filozofa i mistyka, który spędził w Metaponto ostatnie lata życia.
Park otaczający kolumny świątyni wypełniony był zjawiskowymi alejami oleandrów co tworzyło niezwykłą oprawę dla ruin. Beatka robiąca nam zbiorowe zdjęcie prosiła niewinnie: no niech mi staną te ruiny tutaj😊
2. Pisticci Scalo – Muzeum Amaro Lucano
Udaliśmy się do muzeum legendarnego likieru, symbolu włoskości na świecie, którego początki sięgają końca XIX w. Historia likieru Amaro Lucano została opisana na naszej stronie po pierwszej wyprawie Italomanii do Apulii, kiedy to na lotnisku w Bari podczas trzygodzinnego oczekiwania na autobus do Matery degustowaliśmy w ilościach ponadnormatywnych reklamowe buteleczki przynoszone z punktu informacji turystycznej.
W muzeum są stare maszyny do produkcji, plakaty, cała historia rodzinnej produkcji i jest wąchanie ekstraktów ziół składających się na likier, a jest ich w sumie ponad 30. Kawiarnia – bar, która na wejściu była wypełniona Włochami i gwarem, po zwiedzeniu muzeum okazała się pusta, bo czekała na nas!
Zrobiliśmy świetne zakupy prezentów z dominującym Amaro Lucano i potem wspólne zdjęcie z wszystkimi zdobyczami i poduszkami Amaro Lucano. Okazało się, że pierwsze zdjęcie zrobiła nam barmanka swoim smartfonem i za chwilę dopiero poprosiła o jakiś nasz telefon!
Cała trzyosobowa obsługa chciała mieć z nami zdjęcie, a na koniec podarowała nam dużą butelkę likieru w kartonowym opakowaniu! Kolejne miracolo. Po powrocie podczas wyjazdowego zakończenia roku dla całej Italomanii okazało się, że likier jest bezalkoholowy więc również dla kierowców😊
Odbyła się też degustacja Caffe correto z Lucano Cream – pycha i to za 1 euro! Pytaliśmy: davvero? Wandzia powiedziała: śmiem twierdzić, że jest lepsze niż Caffe correto Baileys. Do czego to doszło! Chyba już nam się nie przytrafi taki kawowy przysmak… Tym bardziej, że niestety nikt nie wpadł na pomysł, żeby kupić ten fantastyczny dodatek do kawy.
3. Pisticci
Pusto, gorąco, żywego ducha. Senne miasteczko pięknie położone na zboczu góry ze wspaniałymi widokami jak prawie wszystkie w Bazylikacie, słynie z Lammie, typowo wiejskich domów z jasnymi fasadami i czerwonymi dachami, ułożonych szeregowo na kilku poziomach w dzielnicy Dirupo. Dzielnica ta jest uznawana za jeden ze „100 cudów Włoch ”.
Lammie to niewielkie domki jednorodzinne (ok. 30 m2) zbudowane na planie prostokąta, zwrócone bezpośrednio w stronę ulicy. Budowa tych posklejanych ze sobą domów związana jest z dramatem osuwiska w XVII w., które zniszczyło część miasta i jego odbudowę rozpoczęto kilka lat po tragedii na obszarze znanym obecnie jako Rione Dirupo na pamiątkę tragedii Nocy Sant’Apollonia. Widzieliśmy je praktycznie tylko z góry i chyba nie poczuliśmy do końca tego cudu, szkoda.
Szukając cytatów poetów umieszczonych na murach domów, zapytaliśmy o to pani sprzedającej ceramikę i powiedziała, że pokaże nam drogę pod warunkiem, że wejdziemy do sklepu. Nie wzbudziło to naszego entuzjazmu, zwłaszcza że pamiątki też nie wywołały zachwytu.
Natomiast dekoracje ceramiczne na domach, które odsłaniały się nam stopniowo już zachwyt wzbudzały! Minęliśmy jakąś Ceramica Artistica w zaułku, pięknie dookoła ozdobioną pracami z ceramiki, ale nikt nie chciał wstępować po wcześniejszym doświadczeniu z nachalną artystką ceramiczką.
Poszliśmy dalej i kiedy Grupetto usiadło zmęczone w cieniu pod drzewami, pobiegłam do tej pracowni i zaraz wróciłam po wszystkich, bo to była prawdziwa pracownia z piecem do wypalania ceramiki tego artysty, który ozdabia całe miasteczko! Kiedy weszłam ponownie powiedziałam: ancora una volta, co wyraźnie pana ucieszyło, bo wcześniej powiedziałam: non parlo italiano.
Artysta w roboczym fartuchu miał naprawdę piękne przedmioty i wsparliśmy go dokonując zakupu np. wazoników, do których dostałam Porta Fortunę czyli maleńki domek Lammia, bo jak powiedział: u niego wszystko jest Porta Fortuna! Przy wejściu widniał napis: Ingresso Libero… anche Uscita czyli wstęp wolny i wyjście też😊
4. Pisticci Marina
Tu nareszcie mieliśmy prawdziwy, długi relaks nad ciepłym morzem z miękkim piaskiem i szumem fal i piękną długą aleją starych drzew m.in. eukaliptusów. Mówiłam głośno wcześniej, że jeśli powiem po powrocie, że mieliśmy kwaterę nad morzem przez kilka dni i przy pięknej pogodzie byliśmy na plaży tylko raz pierwszego dnia po ciemku, to nikt nie uwierzy!
Na koniec dnia pojechaliśmy na pożegnalną kolację w Lido La Barchetta na Lungomare w Castellaneta Marina tłumnie oblężoną przez Włochów, w tym całych rodzin z dziećmi mimo późnej pory. Naszego roztańczonego Włocha niestety nie było… Królował miecznik na pożegnanie i wielokrotnie coca cole i włoskie piwa Peroni z alkoholem i bez, caldo i freddo proponowane do jednego stolika na diecie😊
2 czerwca poniedziałek dziesiąty dzień
Bitonto
Palazzo Siena de Facendis
Opuszczaliśmy już piękną Castellaneta Marina przy wspaniałej ciągle pogodzie i jechaliśmy do ostatniej kwatery przed odlotem. W Bitonto podczas dojazdu do naszego Palazzo okazało się, że kwatera mieści się w wąziutkiej na jeden samochód jednokierunkowej uliczce w środku Centro Storico, a proponowany wcześniej przez gospodarza pobliski mały parking jest częściowo zablokowany budową. Wyjechaliśmy więc stamtąd szukając w pobliżu dostępnego parkingu.
Zablokowaliśmy samochód jakiejś Włoszki i zaproponowała nam garaż podkreślając, że w Bitonto kradną samochody. Kazała jechać za sobą, a na miejscu otworzyła się brama z podwórkiem – garażem, wściekłym psem i całą rodziną zaangażowaną w biznes.
Opłaciliśmy garaż z góry 30 € od samochodu i auta zostawiliśmy razem z bagażami, a z Włoszką „jako zakładniczką” udaliśmy się do naszego bardzo niepozornego z wyglądu palazzo z osypującym się tynkiem, który okazał się olśniewającym prawdziwym, starym pałacem na wielu poziomach, z freskami na ścianach, przepięknie urządzonym i wyposażonym, z królewską salą wypoczynkową, z portretami rodziny Facendis, z małym patio itd. Kolejne miracolo. Podziękowaniom dla Wojtka, który wynalazł to cudo i zamienił z hotelem w przemysłowej dzielnicy nie było końca😊
Bazylikata okazała się po prostu krainą cudów!
Po rozpakowaniu i odpoczynku udaliśmy się na popołudniowy spacer po starówce z niezwykle uroczymi uliczkami udekorowanymi kwiatami, ozdobami, cytatami w ramach konkursu La mia strada in Fiore. Wróciliśmy na odpoczynek oprócz niezmordowanej Wandzi, która obleciała jeszcze okolicę i wieczorem była naszą przewodniczką po urokliwym Centro Storico.
Pierwszy raz w historii naszych wyjazdów zjedliśmy kolację wieczorem na powietrzu, bo tak było ciepło. Zasiedliśmy w ogródku restauracji na starym, centralnym placu miasta w otoczeniu zabytków. Otaczały nas nie tylko zabytki, ale też gwarny, gęstniejący tłum Włochów, którzy wylegli z domów całymi rodzinami i też cieszyli się ciepłym wieczorem.
Kolacja odbyła się z niespodzianką, a właściwie dwiema. Pierwsza to sympatyczny opowiadacz Bartłomiej z Wrocławia, historyk sztuki, bibliotekarz, który spędził w Bitonto 5 dni, miał 30 obiektów do zwiedzenia i zrealizował tylko trzy czwarte planu, a my wpadliśmy na jedną noc i nikt nie opracował tego miejsca!
Bartłomiej władający biegle włoskim i prowadzący blog Kocham Włochy, piszący artykuły popularnonaukowe, miłośnik kolei i autobusów, dał nam małą lekcję bardzo trudnego Kazachskiego, którego właśnie się uczy i za taką inspirację do nauki dziękowała Ela przy pożegnaniu😊
Druga niespodzianka to ekstra deser, czyli zamrożone, niejadalne tiramisu z lodem w środku, które po naszych protestach odliczyli od rachunku. Taka wpadka w Italii, kolebce tiramisu, gdzie odbywają się światowe konkursy w jego przygotowaniu, to coś nie do uwierzenia! To jednak jeden z tych przypadków, o których chętnie się potem opowiada. Miałam wyrzuty sumienia, bo to chyba mój entuzjazm na pytanie o dolce del giorno i odpowiedź kelnera, że tiramisu, wywołał zamówienie deseru przez kilka osób… Wyrzuty miałam tym większe, że akurat moje tiramisu było normalne, ciepłe i bardzo dobre.
3 czerwca wtorek jedenasty dzień
Pobudka o 5 rano odbyła się razem z pomywaczką za oknami jeżdżącą wte i wewte. Okazało się, że lot został przesunięty o 20 minut wcześniej na 8.35, więc było szybkie małe śniadanie i akcja pakowania walizek i zgromadzenia ich przy drzwiach. Wojtek i Franek pobiegli sprowadzić samochody (klucze do garażu w barze, odbiór rzutem na balkon), żeby błyskawicznie zapakować do samochodów i odjechać, ale nie dało się skręcić samochodem w lewo zgodnie z przepisami i z pomocą dwóch Włochów i jednej Włoszki o szóstej rano samochody skręciły w prawo pod prąd i właśnie pani pobiegła na koniec uliczki blokować wjazd samochodów! Miracolo. W tym pośpiechu i napięciu tylko część walizek wskoczyła do bagażnika, inne terkotały po kamieniach, budząc mieszkańców. Na szczęście dystans był krótki. Odbyło się szybkie pakowanie brakujących walizek i dalej już prosto na lotnisko z tankowaniem do pełna po drodze, oddaniem samochodów przy ciągle pięknej, włoskiej pogodzie i dopiero w strefie wolnocłowej złapaliśmy trochę oddechu.
W Warszawie wylądowaliśmy o 10.45 gdzie przywitała nas ciepła, lekko pochmurna, relaksowa pogoda w sam raz na odpoczynek😊
Po powrocie wszyscy wszystkim dziękowali za wszystko, a szczególnie naszym kierowcom wystawionym na wyjątkowe próby, bez których niczego byśmy nie zobaczyli!
Trzeba podkreślić, że osiadła część Italomanii jaka pozostała w Warszawie w liczbie siedmiu osób, zorganizowała sobie bardzo ciekawy środowy italomański dzień, ponieważ najpierw wybrali się do Włoskiego Instytutu Kultury na wystawę „Italia giardino del mondo. Where Nature meets Art, Craft and Design” (Ogród świata we Włoszech. Gdzie natura spotyka sztukę, rzemiosło i design), a potem udali się do klimatycznej, schowanej w cichym zaułku włoskiej restauracji „Bianca Mozzarella” na ul. Natolińskiej 3 niedaleko pl. Zbawiciela. Ich specjalnością jest własna produkcja najlepszej w Polsce mozzarelli, burraty i straciatelli, którą dostarczają też do renomowanych restauracji. Ponieważ wypad do włoskiego lokalu był bardzo udany, to padło hasło, żeby czasami w takim nietypowym miejscu zorganizować Italomanię przygotowując wspólny, lżejszy do omawiania temat nie wymagający rzutnika.
Zapraszamy już wszystkich serdecznie na prezentację i opowieści o naszej wyprawie do Kluboteki w czwartek 27 listopada o godzinie 18.00. My po pół roku będziemy przeżywać to wszystko jeszcze raz, a goście razem z nami! Zgodnie z tradycją będzie poczęstunek i konkurs z nagrodami.
Na koniec kilka wybranych włoskich zwrotów jakie pojawiały się podczas wyjazdu:
Sono rimasto senza parole – przytkało mnie
Sono rimasta con bocca aperta – zaniemówiłam
Mozzafiato – zapierający dech w piersiach
Miracolo – cud, bo Bazylikata okazała się krainą cudów!
Spettacolo – show, widowisko
Il piacere quotidiano – codzienna przyjemność
Fare la scarpetta – czyścić chlebem sos z talerza
Ginestre – żarnowce
Mulino a Vento – wiatraki
Papaveri – maki
Cacciatori di nuvole – łowcy chmur
Scherzo – żart
Non esiste – nie istnieje (nasz artysta)
Delusa – zawiedziona (Maja po Craco)
Chiuso – zamknięte (najczęściej)
Aperto – otwarte
Caldo – ciepło
Freddo – zimno
Dolce del giorno – deser dnia (mrożone tiramisu)
Gabinetto naturale – kibelek w krzakach
Vulture – sęp
La congiura – spisek
Le parole fanno male – słowa ranią (na ławeczce w Savoia di Lucania)
Dritto – prosto
Giu – w dół, poniżej i najczęściej słyszeliśmy giu
Arco basso – niski łuk lub ukłon, co na jedno wychodzi
Ingresso libero… anche l’uscita – wstęp wolny i wyjście też (w Pisticci przed pracownią ceramiczną)
Przypisy
1. https://mojawloskalavventura.com/2024/05/18/gravina-in-puglia/
2. https://it.wikipedia.org/wiki/Thurn_und_Taxis
3. https://www.finestresullarte.info/en/travel/venosa-what-to-see-10-places-in-the-city-of-horace
4. https://pl.wikipedia.org/wiki/Arboresze
5. https://it.wikipedia.org/wiki/Chiesa_di_Santa_Maria_Maggiore_(Miglionico)
6. https://wlochyonline.pl/pl/palombaro-lungo-podziemne-cysterny-matery-1205.htm
7. https://www.topfooditaly.net/prodotto/padre-peppe-elixir-di-noce/
8. https://pl.italiani.it/Gravina-w-Apulii-to-starozytne-miasto-w-kanionie-i-jego-podziemny-swiat/
9. https://www.borderliber.it/forenza-mario-brienza/?_x_tr_sl&_x_tr_tl&_x_tr_hl
10. https://viaggi.corriere.it/itinerari-e-luoghi/cards/borghi-della-basilicata-10-mete-tutte-da-scoprire/?img=13
11. https://www.gazzettaitalia.pl/pl/vulture-i-jego-bliznieta/
12. https://www.gigarte.com/vvertone/biografia
13. https://wlochyonline.pl/pl/palmenti-di-pietragalla-zabytkowe-tlocznie-wina-w-sercu-basilicaty-1043.htm
14. https://lnx.altobradano.it/palazzo-ducale/
15. https://www.andrearoggi.it/index_eng.html
16. https://pl.wikipedia.org/wiki/Giovanni_Passannante
17. https://www.fulltravel.it/guide/murales-nella-valle-del-melandro-in-basilicata-la-piu-dipinta-ditalia/41722/
18. https://pl.wikipedia.org/wiki/Craco
19. https://www.melandronews.it/2021/05/07/e-nato-il-museo-a-cielo-aperto-dei-dipinti-murali-di-satriano-di-lucania/
20. https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Italy_relief_location_map.jpg

























































































































































































































































































































































































